mgły

mgły

poniedziałek, 31 stycznia 2011

Fozy

Z każdym moim krokiem korytarz CI nabiera w siebie więcej przestrzeni, staje się mniej klaustrofobiczny i przerażający. Ściany nabierają w swoje mgliste, bezsilne płuca powietrza i rozsuwają się, jakby chciały dać mi złudzenie pełnej wolności. Są nawet zabawne, gdy z pełną powagą tworzą swoją grę pozorów, jakbym była pierwszym lepszym Fozem, który wierzy w każdą fatamorganę.
- Widzę was! Wiem, że nastała PoraPożegnań - chcę im wykrzyczeć, ale równie szybko rezygnuję, gdyż wiem, że i tak będą odbijać moje słowa od swojego nieskazitelnego stoicyzmu i udawać, że ich tam nie ma. No tak. Foz by uwierzył.
Echo BezImiennego jest tuż za mną. Odłączyło się od swojego właściciela i postanowiło podążać moim śladem, od czasu do czasu rzucając mi w plecy nasączoną żalem pecynę słów, która rozpryskując się na boki porusza w krysztale nici przeszłych dni. Ich drganie, jak świetlista struna dźwięczy we mnie, trąca słowa, które obudzone nagłym błyskiem, chcą polecieć w kierunku echa, aby dodać mu sił, odrodzić jego słabnący głos. Znów nabieram w usta gorzkiej Mgły, zaciskam zęby na jej twardych grudach i idę dalej. Zaciskam dłonie na krysztale, a myśli na nadziei, że echo ucichnie, że zmęczone poszukiwaniem wróci do BezImiennego.
***
Fozy nic sobie nie robią z PoryPożegnań. Nie widzą korytarzy Mgieł wokół Kryształowych, nie czują chłodu i wilgoci. Przewędrowały dziś przez korytarz CI, wlokąc ze sobą rozbabraną codzienność i tysiące jednoznacznych wyrazów swojej obecności. Poobklejały ściany mojego tunelu datami ze swoich realnych kalendarzy z nazwami 'luty' i 'zima', powypisywały na posadzce, w perfekcyjnie równych odległościach, siedem obcych nazw i przyjęły, za oczywistość ich używanie. Gdybym nie znała Fozów, pewnie by mnie to zdziwiło, ale zamieszkują DolinęMgieł tak licznie, że można się przyzwyczaić do ich dziwacznych ekscesów, które nazywają 'racjonalizmem' lub 'normalnością'. Ba, można nawet z nimi przebywać, o ile się przyjmie ich perspektywę oraz zwyczaje i nie próbuje z tym dyskutować. Fozy widzą DolinęMgieł inaczej, jakby miały na oczach jakiś przedziwny filtr wycinający doszczętnie część widma. Dawniej próbowałam im o tym powiedzieć, pokazać, jak jest naprawdę, ale wtedy Fozy patrzyły na mnie podejrzanie lub kiwały z politowaniem głowami mamrocząc coś o 'oderwaniu od rzeczywistości'. Postanowiłam więc przyjąć ich realia i zwyczaje, zostawiając dla Kryształowych pełen obraz DolinyMgieł.
Chociaż Fozy są dziwaczne i nieprzewidywalne, nawet lubię, gdy pojawiają się w pobliżu. Z jednej strony potrafią być potwornie irytujące z tym swoim uporczywym porządkowaniem wszystkiego oraz wszechobecną ignorancją, z drugiej ta ich prostota myślenia i odczuwania rzeczywistości jest fascynująca. Potrafią mnie nią tak zaabsorbować, tak wciągnąć w swój poziom postrzegania, że ulegam złudzeniu rozumienia tej mentalnie odmiennej populacji.
Ponadto Fozy robią mnóstwo zamieszania. Ich ciągła bieganina, pogoń za rozmaitymi iluzjami, wymiana informacji, której sensu nigdy do końca nie jestem w stanie pojąć, ekscentryczne rozrywki, mowa pozbawiona odcieni wieloznaczności powodują, że Fozy naprawdę potrafią odciągnąć uwagę i skoncentrować ją na swoich dziwacznych poczynaniach. Mało tego. Umieją wciągać w swoje przyziemne gierki, otoczyć kloszem 'zwyczajności' i 'realizmu' do tego stopnia, że Kryształowi bez trudu funkcjonują w ich rzeczywistości.
Fozy przetoczyły się przez mój korytarz CI, pozostawiając za sobą rwetes rozwrzeszczanych spraw, których nawet PoraPożegnań nie jest w stanie odsunąć na drugi plan. Pozbierałam poprzyklejane do gładkiej bezsilności usystematyzowane przez Fozy kawałki czasu i przywiązałam myśli do ich jednoznaczności. 
Są takie chwile, kiedy zazdroszczę Fozom, że nie noszą w sobie pulsujących światłem kryształów, że nie wiedzą nic o Mgłach, że ich życie nie zależy od nieuchwytnego blasku i wędrujących iskier, że nie widzą wszystkiego, co kryje w sobie DolinaMgieł. Istnienie Fozów jest dużo mniej skomplikowane.

PoraPożegnań

Nastały długie i gęste warkocze  Mgieł, nieskazitelne w swojej szarości, wilgotne i przenikliwie zimne. Swoimi wężowymi językami otulały ściśle wszystkie ciała, spowijając je szczelnym kombinezonem nieprzyjemnej aury. Powietrze stało się gęste i ciężkie jak ogromny kopiec termitów, w którym każda istota drążyła ślepe korytarze donikąd, samotne i puste. Na skórze wciąż połyskiwała wyczuwalna powłoka wilgoci, upodabniając Kryształowych do olbrzymich, oślizłych płazów. W atmosferze wyczuwało się swoisty niepokój, połączenie bezsilności, rozpaczy i strachu, które bez trudu splatały się z Mgłą czyniąc ją jeszcze bardziej przytłaczającą.

Fozy zdawały się tego nie dostrzegać. Zawsze zapędzone, w pogoni za błędnymi ognikami, które same wypuszczały w przestrzeń, aby potem ścigac je do utraty tchu. Tak, Fozy były dziwne. Owładnięte manią porządkowania świata i wyznaczania reguł, tworzyły zegary i kalendarze, wyznaczały pory dnia i pory roku, dzieliły świat na równe, malutkie cząstki, by móc go uznać za logiczny i przewidywalny. Podczas, gdy aura w DolinieMgieł przechodziła kolejną metamorfozę, gęstniała i wilgotniała, Fozy z zadowoleniem zdzierały kartki kalendarzy i z uczuciem ulgi odczytywały niepodważalny dogmat daty. Tylko Kryształowi wiedzieli, że coś się zmienia, czuli narastającą siłę Mgieł. Początkowo ulegali jeszcze złudzeniu, że Mgły się lekko rozproszą, że wilgoć przestanie wsiąkać w powietrze jak w gąbkę, że...nie nadejdzie. A jednak nadeszła. Wyjątkowo znienawidzona, przerażająco dusząca, wżerająca się jak trąd w dusze z kryształu - PoraPożegnań.

PoraPożegnań nadchodziła zawsze nagle. Grubymi i nieprzeniknionymi kotarami Mgły odgradzała od siebie KryształoweDusze i osadzała je w samotnych, głuchych korytarzach szarości, wyłożonych idealnie gładką bezsilnością, po której jak po szybie ześlizgiwały się słowa, obrazy, myśli, emocje. Nie dawała szansy na ulotny gest, słowo odczytane z ruchu warg, światło nie przenikało przez jej grube parawany. Bez znieczulenia, z chirurgiczną precyzją oddzielała od siebie Kryształowych, izolując ich istnienia miękkimi ścianami Mgieł.

Tej nocy stałam w pustym korytarzu PoryPożegnań. Przede mną rozpościerała się szara ściana Mgły, za mną ginąl w mroku samotny tunel, pełen kałuż rozpaczy, wypastowany do połysku bezsilnością. Nie miałam wyboru - PoraPożegnań nie daje alternatywy. Wiedziałam, że muszę dalej brnąć w swój korytarz, że nie da się zawrócić, nie da się odnaleźć we Mgłach zagubionych istnień. Ostatni raz obejrzałam się za siebie. Wydawało mi się, że widzę tam cień czarnej eterycznej sylwetki, znany mi ulotny gest na pożegnanie, lekkie spojrzenie. Wydawało mi się. Nie było go już tu. Mnie nie było tam.

PoraPożegnań przeminie. Nawet w DolinieMgieł części czasu przemijają. Pewnego dnia korytarze znikną, Mgła stanie się bardziej przejrzysta, bezsilność zmatowieje, a wilgoć łez osuszą ciepłe wiatry. Tylko w DolinieMgieł nie będzie już KryształowejDuszy, która dała mi odrobinę swojego światła. I nigdy już nie odnajdę do niej drogi. Tylko w moim krysztale, aż po Sen, unosić się będą drobinki światła, które nie pozwolą zapomnieć.

BezImienny

Wyłonił się z ciemności bez zbędnych zapowiedzi. Wyszedł z nocy jakby stanowił integralną część jej aksamitnej, spokojnej powłoki, odznaczył swoją obecność delikatnym konturem eterycznej sylwetki otulonej czernią płaszcza. Początkowo był subtelnym cieniem pojawiającym się to tu, to tam, bez widocznej regularności. Po prostu się pojawiał, po prostu znikał. Rozmywał się we mgle lub wtapiał w noc, z kocią precyzją podążąjąc tylko sobie znanymi ścieżkami słów i myśli.

Konkretyzacja nadeszła nieoczekiwanie, wyrosła z Mgły smukłymi kształtami dłoni zakleszczonymi na zielonej okładce. Długie palce wirtuoza kunsztownie tkały przędzę znaczen i niedomówień, poetyckie makaty emocji. Dłonie subtelnie rozświetlały Mgłę otaczając się ulotnym kurzem blasku, niezwykłą aurą tajemniczego magnetyzmu.

Z cienia wyłoniły się oczy, pełne pejzaży wszechświata. Powierzchownie wydawały się banalnie niebieskie, ale za zasłoną zwyczajności można było dostrzec przecinające je błyski meteorów, roziskrzone komety i gwiezdne mgławice zamyśleń, ogrody kosmosu pilnie strzeżone przez wścibskimi śmiertelnikami. Ukrywał je za kotarą codziennych spojrzeń, w cieniu rzucanym przez cienie drzew.

Gdy pewnej mglistej nocy uchylił bramy rzęs, eteryczny blask rozjaśnił mrok i osmotycznie zaczął wnikać w wygasły kryształ mojej duszy. Bardzo subtelnie pojedyncze okruchy jasności, niczym drobinki kurzu w powietrzu, zaczęły krążyć w misternie oszlifowanych przestrzeniach i załamywać się na krawędziach. Na pustych ścianach KryształowejDuszy zaczęły wyrastać unikalne pejzaże, przypominające kwiaty malowane przez mróz na szybach. W opuszczonych przestrzeniach pojawiły się dźwięki, które w kontakcie z kryształowymi szlifami rozszczepiały się na uwertury najsubtelniejszych kompozycji. Razem z tą subtelną jasnością powracać zaczęły także pajęcze nici pourywanych znaczeń, paprochy słów unoszone przez chaotyczne iskry myśli.

Wydawało mi się, że Mgła nie potrafi zwyciężyć w nim tego magicznego blasku KryształowejDuszy. A jednak Mgła coraz mocniej wnikała w jego delikatne ciało i bez pardonu wiła sobie tam legowisko. Z dnia na dzień wyjątkowa jasność jego duszy stawała się bardziej wyblakła i odległa, poddawała się  wilgoci wszechobecnych Mgieł. Jego oczy nabierały ciężkiej barwy mglistej szarości, która nie przepuszczała już ani odrobiny światła.

Widzę jak wisi rozpięty w pajęczynie Mgieł niby cień czarnego motyla - zrezygnowany i przyszpilony do szarej rzeczywistości. Wiem, że w tym wątłym ciele tli się swoim niepowtarzalnym pięknem blask KryształowejDuszy, klejnot pełen nienarodzonych jeszcze cudowności. Wciąż patrzę w jego stronę, z nadzieją, że pewnego dnia rozerwie Mgły, rozprostuje pogięte samotnością skrzydła i rozbłyśnie feerią światła. Wciąż czekam, aż odleci.

Kryształowi

Rodzą się z pominięciem rachunku prawdopodobieństwa. Nigdy nie wiadomo, gdzie się pojawią, w którym pokoleniu, ani która rodzina da im schronienie. Wyglądają zupełnie zwyczajnie, żadnych znaków szczególnych, żadnych wyznaczników wyjątkowości. Trudno je spotkać na swej drodze, ale jeszcze trudniej rozpoznać pod pospolitą powłoką i dostrzec, że pod maską normalności, w najgłębszych zakamarkach istnienia noszą tajemnicę - KryształoweDusze - swój największy dar i najgorsze przekleństwo.
W każdej z nich zamknięta jest jasność, delikatna i rozmyta, ledwie dostrzegalna. Rozświetla ona wyjątkowy kryształ, najdelikatniejszą materię duszy. Trzeba niezwykłej subtelności, żeby go nie zadrapać, nie uszkodzić skazą głęboką i nieodwracalną. Kryształu bowiem nic nie chroni, prócz wątłej cielesności, przez którą bez trudu przenikają obłuda, ból, odrzucenie, rozpacz i bez pardonu wyrzynają głębokie rany, niszcząc idealne szlify. Czasem, gdy blizn jest zbyt wiele, KryształowaDusza traci swój nadprzyrodzony blask, by po jakimś czasie życia w półmroku rozpaść się na miliardy okruchów zwykłego szkła.
Żadna istota nie potrafi tak dogłębnie odbierać rzeczywistości jak KryształoweDusze. W kunsztownych szlifach, niby w labiryncie luster, odbija się każdy obraz, ze wszystkimi odcieniami perspektyw, by w końcu powrócić na zewnątrz utkany w słowa lub uwięziony w ramy talentu.  Muzyka nie istnieje w krysztale sekwencją dźwięków, lecz rozszczepia się na idealnych krawędziach w widmo najsubtelniejszych emocji. Jednak najpiękniejsze w KryształowychDuszach są iskry. Pojawiają się nagle, przywołane nieistotnym zdarzeniem, słowem, obrazem, myślą. W kryształ duszy wpada impuls, niby pojedynczy promień słońca i zaczyna iskrzyć tęczowymi błyskami na wszystkich misternych szlifach, coraz szybciej, intensywniej, aż w końcu wybucha zachwytem niczym kanonada sztucznych ogni.

Do DolinyMgieł KryształoweDusze przybywają bardzo rzadko. Nie dla nich mroczno-wilgotna aura tego zapomnianego przez Życie miejsca.Trafiłam tu, gdy mój kryształ zaczął gasnąć. Przez jakiś czas roztaczał jeszcze eteryczny blask, lecz Mgła poradziła sobie z tą indywidualnością nadzwyczaj szybko. Uwiła wokół kryształu ciasny kokon, swoim lepkim cielskiem matując wszystkie ścianki i krawędzie . Potem jakby nigdy nic odpuściła, pozostawiając kryształ pozbawiony przejrzystości i światła, z wyraźnymi bliznami po głębokich ranach zadawanych przez lata. Teraz kryształ już nie świeci, Czasem tylko przebiega przez niego jakaś zagubiona iskra, szybko i nerwowo, jakby bała się, że zostanie przyłapana na tej niesubordynacji.
Najgorsze jednak jest to skrzypienie, podobne do dźwięku jaki wydaje rysowana kamieniem szyba. Od czasu do czasu kryształ poorany cięciami, wygasły i matowy zaczyna delikatnie skrzypieć. Najpierw zupełnie niewinnie, prawie niedosłyszalnie. Z każdą kolejną chwilą odgłos nabiera mocy, staje się bardziej doniosły i trudniejszy do zignorowania, by w końcu osiągnąć częstotliwość nie do zniesienia, na granicy obłędu.
Dawniej sądziłam, że to skrzypienie nie jest groźne, że z czasem zniknie lub znajdę sposób, by mu zaradzić. Ono jednak narastało i teraz wiem, że wcześniej czy później moja KryształowaDusza rozpadnie się na drobne kawałki.

Dzień i Noc

Światło w DolinieMgieł pojawia się rzadko, nadzwyczaj rzadko. Przeważnie wszystko spowite jest ciężką szarością, ołowianym półmrokiem, który czai się, by całym ciężarem wdeptać resztki jasności w ziemię. Nie wiem, czy istnieją tu pory dnia, nigdy ich nie widziałam, chociaż prawa wszech-świata przekonują mnie całym autorytetem astronomii, że powinnam je zauważyć. Może kiedyś w nie uwierzę. Przyjmę za dogmat istnienie poranka, południa i wieczoru, może nauczę się na pamięć ich wyznaczników i zacznę je wyznawać, wbrew logice i zmysłom.

Jedyny pewnik to noc. Przychodzi taka chwila, gdy szary półmrok staje się ciepłą i przytulną czernią, bez zbędnego spektrum odcieni. Noc nastaje nagle, jakby z zaskoczenia. Po prostu szarość gaśnie i już.  Panowanie obejmuje bezpieczna i spokojna ciemność,  głęboka i jednoznaczna.

Noc jest przewidywalna i przy niewielkiej wprawie można nią oddychać. Otwiera przestrzeń, wsysając mgły w krystalicznie czarne jądro, uwalnia na chwilę rzeczywistość od ich wilgotnej obecności. Noc nie mami oczu błędnymi ognikami kształtów, nie zapętla przestrzeni. Można w niej wędrować i poznawać niedostępne obszary, o ile przestanie się ufać swojej nieomylności i całkowicie zawierzy mądrości czerni. Wtedy stanie się porą wytchnienia, studnią orzeźwiających refleksji, źródłem krystalicznych, chłodnych inspiracji.

Trzeba tylko uważać, gdyż noc odchodzi niespodziewanie. Nieprzewidywalny przełącznik czasu zmienia położenie i w okamgnieniu wszystko wokół spowija szary półmrok, pełen ciężkich, mokrych mgieł. Zaczyna się kolejny dzień.

niedziela, 30 stycznia 2011

PółNoc

Wyruszyłam w Pół-noc. Tu rozprzestrzeniam się po horyzont, rozskrzydlam w wietrze, cichnę w szumie błękitów. Nieczęsto tu goszczę, raz do roku odbywam podróż wraz z nową partią Farów do schematyzacji. Oblekam powłokę Tyra, głęboko chowając swoje rozprzestrzenienia, które czasem zdradza tylko wzrok wawieszony na desce horyzontu. Nawet lubiłam te wyprawy w Pół-noc. Nowe Fary zawsze dostarczały mi energetyzującej dawki swych nieokiełznanych osobowości, a wyrwane schematyzacji strzępy czasu rozrastały się we mnie z całą siłą pohoryzontalnych przestrzeni.

Zawsze na Pól-nocy moje myśli idą ku Niezwykłemu. Potykają się tu o jego filozoficzny zarys świata, o rant sylwetki wrzeźbiony w błękit, o muszelki śmiechu pogubione niby przypadkiem. Chociaż wiatr poprzekładał czas w ogromnej klepsydrze plaż, to wiem, że odcisnęliśmy w nim nieśmiały ślad. Jego cień żyje w Pół-nocy i łasi się do mnie, gdy tu powracam.

Teraz Pół-noc zasnuwa niewidzialna mgła. Nie widzę jej szarych macek, ale wyczuwam każdą komórką ciała obecność tej wilgotnej i zimniej towarzyszki. Fary przestały produkować energię i ogrzewać atmosferę Północy, są potulne i zbyt łatwo ulegają schematyzacji. Nie ma w nich iskier, którymi karmiłam swój bunt. Poza tym stale trzymają dystans, nie zbliżają się jak dawniej do tętniącej we mnie inności, nie dają się karmić smakołykami nowych idei.

Obserwacja Tyrów.

Czas spędzany w towarzystwie Tyrów powoduje, że kotwiczy się we mnie przekonanie, że nie chcę być jednym z nich. Tyry są maksymalnie przewidywalne. Najchętniej nic by nie robiły,  tylko żerowały na tych, którzy dadzą padlinę gotówych pomysłów. Nawet nie bardzo schematyzują Fary. Puszczają je wolno w wyznaczonych zagrodach, pustych i maksymalnie zwyczajnych. Byle mieć spokój. Byle nie ubłocić się zaangażowaniem. Farom to odpowiada. Czasem skarżą się na zalegającą w kątach zagród nudę, ale o ile Tyry trzymają się z daleka, są to w stanie znosić. Wytwarza się jakaś niezwykła symbioza, pełna obrzydliwej pienistej obłudy wylewającej się każdą szczeliną pozoru.

Dlaczego więc mam wprowadzać proces kreatyzacji? Po co wypalać tkwiące we mnie kadzidła geniuszu i osnuwać wonią kreacji dusze Farów, skoro pozostałe Tyry egzystują ograniczając zaangażowanie do postaci powinności? Nie chcę być jednym z Tyrów, a jednak  wciąż coś mnie wpycha w tę formę, całkowicie obcą.

Pól-noc wydaje się zupełnie inna i odmiennie wyczerpująca. Nie podjęłam się kreatyzacji Farów z pełną siłą pomysłowej konsekwencji. Pozwoliłam innym Tyrom decydować i obserwowałam, jak cały schemat pokrywa mazista powłoka beznadziejnej nudy i dezorganizacji.Trochę mi szkoda niektórych Farów, bo wiem, że uschematyzowane i pozostawione sobie stracą tę cząstkę nieokiełznanego światła bezpowrotnie, jednak nie mam już ani okrucha motywacji, by rozbijać symbiozę wypielęgnowanej ignorancji.

Czas w DolinieMgieł

W DolinieMgieł zachodzą  niepojęte zjawiska. Rzeczy, ludzie, wydarzenia ulegają nieodgadnionym metamorfozom, nielicząc się z protestami przypadkowych świadków. Czas jest wyjątkowo kreatywny i zupełnie obojętny w swoich przemianach. Z cyniczną precyzją transformuje się i chichocze, widząc konsternację obserwatorów... Nigdy nie wiadomo, czy będzie go trzeba gonić, czy też będzie się sączył przez myśli, leniwie ocierając o wszystko. Zaskakuje też swoim kursem, nieodgadnionym. Czasem mknie najkrótszą drogą z punktu A do punktu B, innym razem, gdy oczekuję, by upłynąl sprawnie, meandruje to tu to tam, złośliwie rozciągając każdą sekundę. Zdarza się, że niespodziewanie raczy mnie iluzjonistyczną sztuczką stania w miejscu, a gdy emocje przestają sączyć oszołomienie, wynurza się niespodziewanie dużo dalej, niż się spodziewałam i zmusza do pogoni. Dziś postanowił podzielić się na nierówne podesty powinności i przeprowadzić mnie przez dzień bez większych niespodzianek.

Podest 1 - zgromadzenie Tyrów

Kilka razy do roku Tyry organizują zgromadzenia. Zbierają się wszystkie w kręgu  dyżurnych problemów i babrają się w ich mazistej brei. Kiedy już się wypaprają, nasycą smrodem zgnilizny, następuje swoiste katharsis spełnienia misji. Tyry czują się ważne w swoim posłannictwie pozorów. Z nową siłą umacniają nadwątlone schematy, jakby nie dostrzegały powtarzalności tego rytuału.

Imitując Tyra, dobudowałam kilka  przęseł misternej budowli obłudy, dokładnie według wzoru. W myślach nurzało się tylko poszukiwanie celowości. Czas z szyderczym uśmiechem dreptał małymi stopkami, rozciągając podest w nieskończoność.

Podest 2 - DomMilczenia

Stanęlam przed DomemMilczenia i ze zdziwieniem stwierdziłam, że cisza rozrosła się w nim niczym perz. Wryła się korzeniami w każdy zakamarek, zarastając resztki najmniejszych odgłosów. Nawet mgła stąd odeszła ciągnąc za sobą niewyczuwalną falę szeptu. DomMilczenia zastygł w letargu.

Weszłam w ten bezruch, by zabrać samtąd przywiędłe słowa. Wszystko było po staremu, a jednak czułam, jak ściany robią się coraz bledsze i zimniejsze, jak chłodny oddech staje się coraz płytszy. DomMilczenia wykrwawia się w ciszy i mrożącym osamotnieniu.

W tym żywym grobowcu mieszka Biała. To imię pasuje do niej idealnie, bo tak jak biel nie ma odcieni. Jest twarda i sztywna, każdy głos, każdy dotyk ześlizguje się z niej lub odbija, nie zostawiając śladu na wypolerowanej politurze. Biała jest też zimna. Wyczuwa się to już z daleka, gdyz wokół niej rozciąga się przenikliwy chłód, rozległa pustynia skuta lodem.

Biała zaczepiła mnie, gdy odchodziłam i zawiesiła w ciszy kilka zdań, które tylko spotęgowały milczenie. Z jakiegoś zakamarka wypełzła strużka mgły i załaskotała mnie w gardło. Po swojej stronie bezporozumienia również zawiesiłam kilka zdań. Wyglądały żenująco śmiesznie w swoich trykotach nonsensu. Za wrotami DomuMilczenia trwało późne lato, z całym bogactwem żywych obrazów. Smuga mgły zawiązała się jak apaszka wokół szyi.

Podest 3 - zgubieni we mgle

Czas nie robił tu już niespodzianek, jakby wyczuł niestosowność takiego zachowania. Niezwykły był otulony szczelnie mgłą. Wypełzała z jego ust, czaiła się w ruchach, wylewała nieokiełznanym strumieniem z chmurnych oczu.Czułam jej zapach, gdy wsiadał do samochodu. Moje słowa wpadały w nią, jak w masło, grzęznąc i niedocierając do Niezwykłego. Moja mglista apaszka zaczęła owijać mnie kokonem niedopuszczając najmniejszej emocji. Było mi dobrze i miękko w postępującym odrętwieniu uczuć. Nim zauważyłam, błądziliśmy we mgle, nie widząc się wzajemnie, nie łysząc i nie czując. Nie wiedziałam nawet, kiedy Niezwykły odszedł. Docierało do mnie echo jego słów, ale emocjnalnie zniekształcone mgłą.

DolinaMgieł ma dziwny klimat. Mgły nie słuchają tu komunikatów meteorologów. Pojawiają się niespodziewanie, nie informują o odejściu, gęstnieją w okamgnieniu. Nietrudno się pogubić.

Fary i Tyry

Mgły skropliły się dziś na każdej, najmniejszej komórce świata, tworząc gigantyczny impresyjny obraz  bez ram. Rzeczywistość niewyraźnie migotała za firaną deszczu, niby ta sama, a jednak uświadomiona zupełnie inaczej.

W DolinieMgieł rozpoczęto Schematyzowanie Farów. Nic nadzwyczajnego - czas przesypał ostatnie ziarenko i ruszył po wyboistej drodze obowiązków. Rozpoczął się mój DekaRok. Jak zawsze o tej porze przybyły nowe Fary. Wciśnięte w ciasną elegancję, obserwowały nowe środowisko wypłoszone i niepewne. Nie dajcie się jednak wieść...Fary są nieobliczalne i niebezpieczne, zwłaszcza na początku schematyzowania. Pod powłoką niewinności kryją mroczne tajemnice, a ich działania raz po raz wybuchają niszcząc powtarzalność schematu ku przerażeniu Tyrów.

Właściwie lubię Fary, zwłaszcza, gdy są autentyczne. Wtedy, po krótkim oswajaniu, można  rozpocząć...no właśnie, co? Schematyzowanie? Nienawidzę go. Nudzi mnie jego przewidywalny bieg, irytuje płaski, pozbawiony perspektyw wzór, rozczarowują tytanowe ściany korytarzy ku jednej możliwości. Fary uschematyzowane przypominają mi chomiki poza świadomością modyfikacji. Dlatego, chociaż nazywają mnieTyrem, prawdziwe Fary kreatyzuję, by wydostać z ich jądra nowe obszary, nieodgadnione misteria myślenia. To ryzykowne balansowanie na krawędzi schematu bardzo denerwuje Tyry, lecz poznałam tajniki iluzji schematyzowania.

FaryFałsze  najchętniej tkwią w miejscu, poza procesami. Czasem Tyrom udaje się wcisnąć je w schemat, ale nawet wtedy pozostają w bezruchu. O kreatyzacji nie ma mowy. FaryFałsze są na nią wyjątkowo wyczulone i atakują z zaskoczenia, na oślep, ze skumulowaną furią.

Trudno tkwić wśród Tyrów, zwłaszcza tych, które swoją tyrowatość rozciągnęły wzdłuż i w szerz istnienia. Mówią innym językiem, ich słowa nie mają odcieni ani głębi. Są jak puzzle, elementy pasujące wyłącznie do określonego miejsca w układance. Tak, bywam nazywana Tyrem, lecz mój umysł-Proteusz, gdy tylko wpasuje się w obraz, zaraz tworzy nowy motyw, na który nie ma wzoru. Tyry to przeraża i chowają się głębiej w swoje schematyzowanie.

Deszcz obmył mi dziś obraz Tyrów. Zobaczyłam przerażone istoty, uczepione pazurami chwiejącego się schematu. Zrozumiałam. Ich zdolność pojmowania nie  istniała bez wzoru. Gdy dochodziłam z nimi na skraj schematu, cofali się przerażeni, nie rozumiejąc, że mają moc wykreowania  kolejnej odnogi rzeczywstości.

System stworzony przez Tyry jest bezgranicznie iluzoryczny. Żyją w  przekonaniu, że schematyzowanie pomaga Farom poznać DolinęMgieł, że dają im bezcenne bogactwo. Są szczęśliwi. Tymczasem to imitacja, bezwartościowe powielenie błędnych wzorów, zakłóconych schematów. Chcą być demiurgami, a tak naprawdę to tylko hodowcy chomików, obwieszczający swój sukces, gdy uda im się zmusić zwierzątko do równego biegania w kołowrotku.

Cudowność DolinyMgieł polega na tym, że czasami ukazuje mi ona swoją różnorodność. Jest bogata w wybory, nieograniczona w możliwościach, zachycająca nowościami czekającymi na odkrycie. Jest jak wielka księga, wciągająca historiami innymi niż moja własna. Czytam z zapartym tchem, bo pokazuje decyzje, których  sama nigdy bym nie podjęła, prezentuje myśli i poglądy niedostępne mojemu doświadczeniu. Dlaczego więc tak bardzo żal mi Tyrów? Dlaczego z donkichoterską fantazją próbuję im pokazać, że tkwią w pułapce?

Odpowiedź rozmazały mi dziś wycieraczki na szybie samochodowej - nie umiem zrozumieć względności.

Korytarz CI

Stoję w pustym, coraz ciaśniejszym korytarzu ze wzrokiem wlepionym w szarą, gąbczastą ścianę. Mój oddech odbija się przeraźliwym lękiem od każdego atomu Mgły i uderza we mnie ze zwielokrotnioną siłą lodowatym podmuchem. Przeraźliwie marznę. Kostnieję zmrożona wszechobecną taflą bezsilności i strachu. Zza szczelnych, mglistych ścian dobiega wołanie  - rozpaczliwe, samotne wycie, rozproszone w wilgoci korytarzy. Wyrywam słuch z korzeni świadomości, by nie docierał do mnie ten głos. Zmarzniętymi dłońmi zdrapuję z gładkich ścian najciemniejsze pajęczyny Mgły i napycham nimi usta, aby nie wydostał się z nich nawet okruch słowa. Krzyk więźnie z przeżutej Mgle i nie frunie w głąb korytarzy. 

Próbuję zrobić krok i otworzyć kolejną przestrzeń swojego korytarza CI, jednak kryształ trzyma mnie jakąś niewidzialną mocą w miejscu, cały wibruje uderzony falą BezImiennego wołania, napełnia się nim po granice własnej wytrzymałości, do perfekcyjnego w swoim sadyzmie bólu. Zbieram wszystkie siły woli, by ruszyć. Muszę ruszyć. Muszę iść. Muszę milczeć.

W PorzePożegnań nie ma miejsca na sentymenty ani łagodne rozstania. Ona nie zostawia alternatywy. Jeśli Kryształowi próbują z nią dyskutować, przebijać się przez Mgły, krzyczeć, szukać wyłomów między splecionymi sznurami, korytarz CI staje się coraz ciaśniejszy, by w końcu zniszczyć kryształ i  wypluć jego wyprany z blasku szkielet pod nogi Fozów, które tylko czekają, by rozetrzeć go na proch o trotuar obelg i uschematyzowanych, niepodważalnych prawd. Fozy potrafią być nieprzewidywalne w swojej furii.

Ruszam w głąb korytarza CI. Nieobecna cisza wyje za mną tak przeraźliwie, że cały kryształ przeistacza się w palący żywym ogniem ból. Nie odwracam się. We Mgle przeżyję. Uniosę w dal całe podarowane mi światło i blask pamięci wtopiony w kryształ, całe BezImienne piękno odzyskanej wrażliwości. Wszytych raz nici emocji nikt nie wypruje z plątaniny moich niemych myśli.

Mam nadzieję, że BezImienny nie będzie mnie szukał wśród mglistych korytarzy PoryPożegnań.

sobota, 29 stycznia 2011

DomMilczenia

Wyszłam. Tak samo jak żyłam. W ciszy. Kilka niezbędnych do przetrwania rzeczy włożyłam do torby - słowa, emocje, zachwyty, palące rany, zmięte, zasuszone marzenia. Wszystko. Cały mój majątek. Cudze życie, podpatrywane przez szpary we mgle.  
Wyszłam. Chciałam uciec z DomuMilczenia. Raz na zawsze opuścić Dolinę Mgieł. Zamykając za sobą drzwi, ostatni raz spojrzałam w oczy Domu. Przeszył mnie dreszcz, a mgła od razu znalazła drogę do  gardła i zacisnęła na nim swoje smukłe dłonie. Niezbyt mocno. Ot tak, żeby przypomnieć o swojej obecności i sile. Znałam ją tyle lat. Wiedziałam, że nie zaciśnie mocniej oddechu, nie teraz. 
Miałam ochotę roześmiać się sobie cynicznie w twarz, rzucić zjadliwą krytyką w swój intelekt, chwycić za pysk rozsądek i pokazać mu, że dał się zrobić na szaro jak pierszy lepszy amator. Patrzyłam w oczy DomuMilczenia, który zawsze wydawał mi się azylem. Cisza... lekka i bezpieczna. Miękka i taka pewna. Zawsze w końcu przychodziła, jak orzeźwiający, wieczorny wiatr po rozpalonym słońcem dniu. Wtulałam się w nią, powierzałam szepty i wierzyłam, że jest dobra. Tymczasem z zakamarków ciszy wypełzała mgła. Najpierw sporadycznie. W DomuMilczenia zaczęły się pojawiać niewidzialne pasemka. Snuły się to tu, to tam, jak nici babiego lata. Potem mgła zaczęła gęstnieć i stała się lepka. Oklejała powoli wszystko, rozrastając się i wsysając w siebie całe powietrze. Pokoje DomuMilczenia zrobiły się przeraźliwie duszne. W powietrzu cały czas wisiało przytłaczające i oślizłe cielsko mgły, wilgotnymi mackami przeszywając do szpiku kości. Szybko nauczyłam się poruszać wytyczonymi szlakami, żeby nie zanurzać się w szarej i gęstej atmosferze, którą z czasem przestałam zauważać. Moje oczy nie widziały żadnych mgieł. DomMilczenia jawił mi się wszystkimi barwami bajkowych pałaców, w których królewicz i królewna żyją zawsze długo i szczęśliwie. 
Teraz widziałam go zupełnie innym. Stał przede mną zmęczony i poorany troskami, wyblakły i pokryty grzybem od ciągłej wilgoci, aż po dach zanurzony w mlecznej, lepkiej mgle. Spojrzałam w jego puste oczodoły. Nie było w nich nic, prócz zmęczenia, bezbrzeżnej rezygnacji i ciemności. Serce rozpadło się we mnie w bezdźwięczny płacz. Łzy wsiąknęły we mgłę, nie zwilżając nawet rąbka rzęs. Nie płakałam. Nie wyłam. Zespoliliśmy się w jedność ciszy z DomemMilczenia. Po raz ostatni.