mgły

mgły

sobota, 12 grudnia 2015

Przechodzień

Słowa. W tłumie, zgiełku, pędzie miasta oplatały mnie Słowa. Przelatywały nad głową stadami niedokończonych wierszy, szły obok w szeptach pourywanych historii, ześlizgiwały się z budynków, drzew i śmietników, czekając tylko na podniesienie.
* * *
Idę rozświetloną ulicą. Godziny szczytu. Tłum. Nieobecne twarze, samochody, sygnał karetki, tramwaje. Wszyscy gnają, płyną ludzką lawą o setkach kończyn dolinami brukowanych chodników. Spojrzenie prześlizguje się po obiektach nie rozróżniając ich - człowiek, ławka, jakiś samochód, manekin na wystawie, słupek - wszystko zlewa się w jeden rzeczownik, przeszkodę do ominięcia. 
Dostosowuję krok, prawie biegnę, zajęta układaniem w myślach kolejnej listy spraw bez końca. Każde odhaczenie jednego obowiązku powoduje, że na jego miejsce natychmiast wskakuje następny. Idiotyczny constats, dowód na istnienie nieskończoności, nad której absurdem nie zatrzymuję rozpędzonych myśli. 
Z daleka wzrok przykuwa zbliżająca się sylwetka - jakiś chłopak, z wielką teczką na rysunki i nonszalancko opuszczonymi szelkami. Zastanawiam się, dlaczego moja myśl zatrzymała się na jego niepozornym obrazie i nagle uświadamiam sobie, że mężczyzna idzie spacerkiem. Jego ruch ma w sobie coś hipnotycznego, jest jak centrum poruszającej się spirali, jak obraz iluzoryczny, który za chwile okaże się artystycznym oszustwem. 
Człowiek jest coraz bliżej. Widzę zawadiacki kapelusz i garść ołówków wystających z kieszeni rozpiętego płaszcza. Dostrzegam wyraz twarzy - spokojny, ciepły uśmiech, zatrzymuje mi się w źrenicach i natychmiast odbija się w jego figlarnym spojrzeniu. Ułamek sekundy, zwolniony do granic wytrzymałości, napakowany szczegółami. Mijamy się. Za chłopakiem sunie mgiełka subtelnego zapachu perfum. Zatrzymuję się, oczarowana nutą fascynacji. Przez umysł przelatuje myśl, by się obejrzeć, ale od razu rezygnuję z takiego rozwiązania - trwam w chwili, nie szukam wyjaśnień ani doprecyzowań.
Kiedy ruszam dalej, oczy zaczynają widzieć, a Kryształ czuć. Powoli dostrzegam zapadający zmrok i światła miasta wschodzące ponad głowami. Zbieram Słowa, które nagle ujawniają swoją obecność, docierają do świadomości. Filozoficzna dysputa o przewadze hamburgerów nad kebabami, z niezwykłą żarliwością prowadzona za moimi plecami przez przejętych studentów, maluje uśmiech na ustach, a pożegnanie dwóch staruszek, pełne młodzieńczej pasji zapada w serce. 
Staję z boku, przy wystawie jakiegoś sklepu z butami. W witrynie odbija się płynący ulicą tłum, który nagle przestaje być bezkształtna masą i staje się splotem historii, nurtem opowieści o hamburgerach i książkach, o wykładach z rysunku i zmysłowych perfumach, o ukochanych psach i straconych złudzeniach, o spóźnieniach, które zmieniły wszystko i tramwajach, które nigdy nie przyjechały.  Wreszcie o mężczyźnie z teczką na rysunki, którego prowokacyjne spojrzenie odbija się w lustrze witryny. Nie odwracam się. Wiem, że odleciał. 

piątek, 4 grudnia 2015

Dom WielkiegoCynika

Wypchnięta na scenę  codzienności, gram bez wytchnienia swoją rolę, poruszana zdrewniałym sercem. Wstaję,  chodzę, siadam, śpię uwięziona w nieswoim ciele, pociągana linkami przywiązanymi do krzyżaka Czasu. Ja-Nieja. Ktoś. Bez myśli, bez celu, bez wzruszeń. Marionetka w obłędzie świata.
Kiedy weszłam w progi domu WielkiegoCynika, nagle pourywały się  wszystkie sznurki, jakby wielkie, ciężkie drzwi niczym skalpel odcięły wiązania zasznurowane rękami Lalkarza-Czasu.  Cisza rozlała się we mnie, napełniła żyły tętniącym spokojem. Skłębione myśli, porozwlekane we wszystkie strony, spanikowane i rozedrgane, potulnie wróciły do swojego nurtu.  Stanęłam na środku pustej nawy, zamknęłam oczy. Miękkość dywanu natychmiast wyrosła pod stopami, jakby tylko czekając by pochwycić i wyciszyć  moje kroki. Cisza przestała być jednolita. Pojawiła się w niej cała symfonia skrzypnięć, akordy  przekładanych stron w śpiewnikach, nieśmiałość kroków na marmurowej posadzce, szepty zapalanych świec.  Zapach, którego nigdy nie potrafiłam nazwać, zapach domu WielkiegoCynika zawirował w nozdrzach i dotarł do świadomości. Nie wiem, czym jest, ale zawsze, gdy go wdycham, przepełnia mnie jak wino amforę. Jest zapachem braku lęku, bliskości, wonią spokoju i pewności, powrotem z bardzo dalekiej podróży, bezpieczną przystanią czyjejś obecności, pewnością, że już wszystko będzie dobre.

Pierwsze dźwięki organów są  ciężkie, prawie wgniatają w posadzkę. Drgają w całym ciele, przenikają wszystkie tkanki. Milkną. Otwieram oczy i patrzę w górę, w wir kopuły. Na balkonach stoją ubrane na biało postacie ze świecami w dłoniach.  Ich śpiew porusza dawno zardzewiałą Strunę, Kryształ zaczyna drgać. Wpatrzona w górę mam wrażenie, jakby grawitacja nie istniała, a dźwięki unosiły mnie ponad wszystkie myśli, problemy, przyziemności.  Blask świec i muzyka rozbłyskują wzruszeniem na krawędzi rzęs. Gardło zaciska się i już wiem, że nie powstrzymam modlitwy łez, cichej spowiedzi z grzechu nieistnienia. 

czwartek, 3 grudnia 2015

Reset

„Wojna to pokój, wolność to niewola, ignorancja to siła"

Dolina Mgieł przypomina kocioł czarownic, w który warzy się demoniczny koktajl destrukcji skomponowany z nienawiści, nietolerancji, arogancji i zła, doprawiony ignorancją i obojętnością. Wrze wyrzucając w górę purchle dezinformacji, które rozrywają się gdzieś na powierzchni i opadają jeszcze bardziej podsycając aromat obłędu. Ponad nim unosi się ciężki opar totalnego absurdu. Mieszanina niepokoju i kipiącej wrogości coraz większym obłokiem pokrywa przestrzeń, zamyka wszystko w rozedrganej chmurze histerii.
Fozy oszalały.
Rozcięte na dwie frakcje PrawdziwejDemokracji i DemokracjiPrawdziwej, podzielone według jakiegoś zupełnie absurdalnego wzoru, skaczą sobie do gardeł, wykrzykując te same słowa, dawno obrane ze znaczeń i wypłukane z sensów. Rozsądek i Logikę wiążą w białe kaftany i odsyłają do sanatorium, Prawo faszerują psychotropami, by samo uwierzyło w swoje szaleństwo. Schizofrenia dumnie zasiada na tronie i rządzi raz jedną, raz drugą stroną osobowości. Nic już nie posiada awersu i rewersu, ram ani definicji.  Jedynym stabilnym miejscem wydaje się być MontowniaDusz.

Im szerszą perspektywę przyjąć, tym szaleństwo wydaje się większe, jakby nagle wszystko ruszyło w przepaść. Patrzę na tę lawinę, stojąc gdzieś w dolinie i zastanawiam się, kiedy przetoczy się po mnie i po całej mojej rzeczywistości, zostawiając za sobą jedynie zgliszcza i tumany opadającego powoli szarego pyłu. Wokół mnie stada Fozów przenoszą swoje barykady z jednej strony na drugą, przekrzykują się pojęciami, które stały się już tylko zlepkami nic nieznaczących liter. Antonimy stały się synonimami - prawda i fałsz noszą te same maski, maski fanatyzmu.

Boję się. Jakieś demoniczne siły żyjące w głębi Fozów wydostają się i zmieniają krajobraz DolinyMgieł. Jest ich coraz więcej, są coraz silniejsze, karmią się same sobą, swoją zaciętością i arogancją, swoim wystudiowanym egoizmem. Zaślepienie i ignorancja, nieprzewidywalność, buzujące w nabrzmiałych furią twarzach, są przerażające.  Nadchodzący CzasZatrzymania jeszcze potęguje poczucie całkowitego absurdu tego, co wokół, poczucie bezsilności i żalu. Narastają pytania, oplatają mnie jak bluszcz - pytania duszące, pytania bez odpowiedzi, pytania zbyt refleksyjne, by można było na nie znaleźć odpowiedź w realiach pozbawionych sensu. Na początku był chaos. Chaos na końcu?

Po kolejnej dawce doniesień z DolinyMgieł wychodzę na spacer. Chłodne powietrze napełnia każdą komórkę spokojem. Ciemność jest bezpieczna i cicha, miękka od wilgoci. Taka normalna.


Patrzę w niebo jakby tam, wśród miliardów gwiazd była ta jedna, czerwona, z napisem RESET.