mgły

mgły

środa, 9 lipca 2014

* * * (Bielszy odcień bieli)

Dawno temu, jeszcze na progu DomuMilczenia, zebrałam słowa bładzące w Krysztale. Dziś, gdy DolinęMgieł rozjaśnia obecność innych Kryształowych, gdy słowa powracają, obrazy materializują się we wszystkie odcienie Emocji, otwieram dłonie i pozwalał Słowo ulecieć. Tam, gdzie poruszą czyjąś Strunę.

NiePrzeciętna - dla Ciebie.

*  *  *

BIELSZY ODCIEŃ BIELI

*  *  *

Spadałam. Lekko, spokojnie, jakby zabójcze prawo ciążenia okazywało łaskę mojemu ciału. Wolno spływałam w dół, z jednej ciemności w drugą. Zamknęłam oczy. Wolałam nie patrzeć na roztaczającą się pod stopami czeluść nieznanego celu. Przestrzeń kołysała mnie opiekuńczo. Nieznane. Niezbadane. Nieodkryte. To czekało na mnie gdzieś tam, w dole. Było fascynujące. Dreszcz podniecenia przebiegł mi po ciele, gdy pomyślałam o bezkresnej przestrzeni zbudowanej z atomów tajemnic, czekających na swojego odkrywcę, na mnie. Ale co, jeśli tam jest tylko ciemność? Co, jeśli tam nie ma nic? Jeśli to spadanie, ten monotonny lot nigdy się nie skończy? Jeśli celem jest śmierć w ostrych szponach jakiejś skały? W duszy, w zakamarkach mojego narodzonego przed chwila jestestwa tkwił niepokój i cierniami myśli kaleczył przyjemność lotu.

Zacisnęłam mocniej powieki. Nie wiem, po co, przecież i tak widziałam tylko czerń głębokiej, krystalicznej ciemności. Nie mogłam dostrzec swojej dłoni ani stopy. Nie wiedziałam nawet, czy je mam. Ze zdumieniem odkryłam, że moją świadomość budują lekkie, nieregularne nici emocji i myśli. Nie potrafiłam dotrzeć do ich początku, dowiedzieć się, skąd się wzięły, skąd znam ich nazwy, barwy i odcienie. Rozpoznawałam je instynktownie, jakby były mną. Poszukiwałam wśród nich pamięci, ale nie natrafiłam na jej ślad, jakby nigdy nie istniała, jakbym nie miała przeszłości wykraczającej poza to spadanie.

Nie wiedziałam, jak wyglądam. Kim albo czym jestem? Leciałam w dół, pośród nieprzeniknionej czerni, nie wiedząc nawet, czy mam jakieś ciało, które poddaje się przyciąganiu, czy też mój lot ma aspekt czysto metafizyczny. I dokąd tak naprawdę podążam? Skąd wiem, że opadam? Skąd pewność, że coś mnie ciągnie? Że istnieje jakieś prawo, któremu muszę się poddać w tej wędrówce? Tysiące pytań splatało nici myśli w ciasną sieć.

*  *  *



Widzę biel. Nie jasność, lecz porażającą, czystą biel. Jest wszędzie, tak potężna i bezkresna jak czerń, z której opadłam. Nie potrafię powiedzieć, czy coś w niej istnieje. Jeśli tak, to jest równie białe jak ona, a więc niedostępne moim zmysłom zrodzonym w ciemności.

Nie pamiętam upadku. Nawet nie wiem, czy mogę to tak nazwać. Po prostu w pewnej chwili zatrzymałam się, równie spokojnie i delikatnie jak spadałam. Czy byłam tego świadoma? Nie potrafię określić. Nagle odkryłam, że coś się zmieniło.

No dobrze. I co dalej? Jestem tu.  Świat, na końcu ciemności okazał się idealnie białą pustynią, w której nie dostrzegam nic godnego uwagi. Żadnych tajemnic. Nic, co mogłabym odkryć. Pustka. Nicość. Nuda. A może to właśnie jest śmierć? Całkowity bezruch, w idealnie wyzutej z treści bieli?

Cisza. Kojąca. Całkowita. Kosmiczna. Nawet najmniejszy szelest jej nie łamie. Wytężam słuch, ale żaden dźwięk nie dociera do mojej świadomości. Cudowne. Zanurzona w białym universum ciszy, słyszę tętniące we mnie życie, szelest rozwijających się marzeń, szum myśli, wartkich jak górski potok, niepowstrzymanych w swoim dążeniu do oceanu poznania. Słyszę? Nie, to co uznałam za odgłosy mojego wnętrza, to tylko twór umysłu, odczucie. To nie dźwięk. Wokół mnie jest tylko cisza. Przeraźliwa. Martwa. Zimna. Nagła myśl, jak strumień światła przecięła moją świadomość... A jeśli jestem głucha?

Czuję jak rośnie we mnie strach. Krystalicznie biała mydlana bańka wypełnia całe moje istnienie, nadyma się przerażeniem do granic wytrzymałości. Wiem, że zaraz eksploduje uwalniając z duszy rozszalałą panikę. Nic nie słyszę...Boże...Ja także... Nie widzę siebie! Czuję każdy milimetr ciała, mam pełną świadomość jego istnienia, a jednak... Unoszę dłoń, której nie ma. Czuję bicie serca w nieistniejącej piersi. Rozpoznaję biel oczyma, których koloru nie jestem pewna. Urodziłam się niewidoma?









*  *  *



Ogarnęła mnie czarna rozpacz. Nie, w moim przypadku była ona biała. Jak wszystko wokół. Nawet ona mnie zawiodła, zmieniając kolor na znienawidzoną, zimną biel. Miałam nadzieje, że, gdy przyjdzie, otuli mnie ciemnością, bezpieczną, głęboką czernią, w której znajdę miękkie zakamarki, by się schronić. Nic z tego. Przyszła idealnie biała, nie dając wytchnienia zmysłom. Szalała we mnie jak burza śnieżna. Lodowata, raniąca oczy ostrymi igiełkami zamarzniętych łez. Próbowałam z nią walczyć, ale zwyciężyła, pokrywając wszystko jeszcze grubszą warstwą bieli...Poddałam się i pozwoliłam jej wyć arktycznym wiatrem pomiędzy szczelinami duszy. Aż pewnego razu ucichła, a ja pogodziłam się z losem.

Stało się to w biały dzień. Podobny do wszystkich innych białych dni i białych nocy w moim nowym domu. I pewnie nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że nagle uświadomiłam sobie istnienie rysy na idealnie białej powierzchni. Biegła poziomo, w miejscu, gdzie powinnam spodziewać się horyzontu. Najpierw myślałam, że to złudzenie oszalałych od bieli zmysłów, fatamorgana spragnionego zmiany umysłu. Byłam niewidoma, więc to, co „widziałam” musiało być fantasmagorią mojej świadomości. A jednak wygłodniałymi oczyma wpatrywałam się w linię, która, ku mojemu zdziwieniu, stawała się coraz wyraźniejsza. Z małego zadrapania przeobraziła się w pewną swojego istnienia rysę, zdobywającą bezpardonowo coraz większe fragmenty przestrzeni. Stałam, wpatrując się w smugę, z zachwytem konstatując każdy jej szczegół, każde nieregularne załamanie. Bez wątpienia w i d z i a ł a m ją. Namacalną, coraz dłuższą linię horyzontu.

Była biała, ale wyraźnie odcinała się od reszty przestrzeni, jakby światłocień wydobył ją z tła. Patrzyłam z radością na niezwykłe zjawisko i nagle uświadomiłam sobie, że świat, w którym się znalazłam wcale nie jest pusty, a ja nie narodziłam się niewidoma...



*  *  *

Śpieszyłam się. Patrzyłam na świat i chciałam jak najszybciej go poznać, zrozumieć, ocenić. Wyrwałam niedoskonałymi zmysłami jeden element idealnej mozaiki, rzuciłam nań okiem i wydawało mi się, że odkryłam tajemnicę olbrzymiego dzieła, stworzonego ręką genialnego artysty. Kawałek był biały, więc przyjęłam, że taki jest cały obraz, a tymczasem mozaika mieniła się wszystkimi barwami. Wystarczyło tylko spojrzeć przez ten drobniutki, biały fragment, jak przez pryzmat, by uświadomić sobie istnienie kolorów i rozpocząć poszukiwania prawdy. Byłam ślepa. Pierwsze wrażenia są czasem bardzo mylące...



*  *  *



Powinnam była się domyślić. Odczuwałam świat i swoje w nim istnienie, a jednak nie zauważyła podstawowej prawdy, oczywistości, która stała obok mnie i szyderczo śmiała mi się w twarz. Rechotała złośliwie patrząc z upodobaniem na szalejącą we mnie rozpacz i rezygnację. Miała przewagę – istniała niezależnie od mojej świadomości, ewidentna, bezdyskusyjna i niezaprzeczalna. Z cynicznym uśmieszkiem obserwowała moje myśli wędrujące po manowcach, spostrzeżenia zablokowane w ślepych uliczkach przypuszczeń. Była tak blisko, a ja jej nie zauważyłam.

Kiedy rysa horyzontu stała się niepodważalnym faktem, zrozumiałam, że nie istnieje biel ani czerń. Nie ma jednego strachu, jednej miłości, jednego bólu, jednej radości. Wszystko wokół nagle nabrało znaczeń. Rozejrzałam się po otaczającej mnie przestrzeni, która jeszcze przed chwilą wydawała mi się pustynią, bezkresną białą próżnia, i zobaczyłam, wyłaniające się z tła kształty. Świat zaroił się bogactwem form, jakby pod wpływem boskiego „stań się”. Z jednolitej, jasnej masy wytrysnęły kształty, zapełniając przestrzeń feerią bieli.

Odcienie. Nie zwróciłam na nie uwagi, wierząc pierwszemu wrażeniu swoich zmysłów. Nazwałam wszystko bielą, dając się złapać w pułapkę. A tymczasem wokół mnie istniały miliardy barw, dzięki którym mogłam widzieć niezmierzone piękno świata. Zobaczyłam kolor białawy i śnieżnobiały, srebrzysty i jaśniejący, roziskrzony i świetlny, i tysiące innych, którym ludzki język nie nadał nigdy osobnych imion, zadowalając się jednym, banalnym określeniem – biały.

Widziałam rysujące się na horyzoncie grzbiety gór, które wyraźnie odcinały się od śnieżnej bieli nieba złowrogim cieniem swoich tajemnic. Wokół groźnych, samotnych szczytów unosiły się miękkobiałe mgły, warkocze czarownic, z wolna rozpełzające się w szczelinach turni.

Widziałam nieopodal jasny bór, niepodobny do wszystkich innych lasów, zachwycający kruchością formy, olśniewający kolorami żyjących w nim roślin. Wszystkie odcienie bieli były w nim krystaliczne, idealnie przejrzyste. Drzewa zdawały się kute w szkle, wydobyte z materii za pomocą idealnych diamentowych szlifów. Każdy liść, trawka, gałązka przypominały misterne jubilerskie dzieło sztuki, perfekcyjne w każdym detalu niedostrzegalnej z pozoru faktury kory, żyłki, porostu.

Z początku myślałam, że rośliny w tym lesie są twarde jak kryształ, jak wykute z lodu rzeźby, śliskie i zimne. I znów zmysły mnie zawiodły. Dotknęłam trawy. Wydawała się z pozoru ostra i nieprzyjazna, jak najeżone sople lub ostre, srebrzyste szpilki, ale dotyk odkrył jej niewysłowioną miękkość. Układała się pod dłonią posłusznie, podobna błyszczącej fali siwych włosów. Liście nade mną okazały się miękkie. Można było je zwijać i naginać bez szkody dla ich przepięknego kształtu i kunsztownej ornamentyki.

Stałam zafascynowana bajkową scenerią, chłonąca każdy detal objawionego mi niespodziewanie świata. Nagle zobaczyłam świetlistą, czystą biel sączącą się z góry. Takiej wyjątkowej barwy nie było nigdzie wokół. Spłynęła ona na las, rozświetlając go miliardem iskier i tęczowych blasków. Migotała maleńkimi ognikami w komórkach liści, w żyłkach traw, tworzyła bajkowe arabeski światłocienia na miękkich mchach i drobinkach białego jak mąka piasku. Czułam jak rośnie we mnie zachwyt. Szybko, dynamicznie, zaborczo niczym pnącze dzikiego powoju, które chce jak najszybciej    dotrzeć do słońca.

Nagle przerażenie zmroziło moją duszę, przebiegło po mnie lodowatym dreszczem. W tym momencie uświadomiłam sobie, że od chwili, w której odkryłam istnienie odcieni bieli, ani razu nie spojrzałam na swoje ciało. Zafascynowana prawdą, nauczona odróżniania niuansów koloru zapomniałam o sobie dogłębnie pochłonięta wyszukiwaniem w tle nowych elementów pejzażu. Świetlista biel sączyła się z nieba, wydobywała z kształtów sine cienie i leniwie rozcierała je po ziemi. Patrząc w dół można było dostrzec znaki przedmiotów, nietrwałe ślady ich istnienia – cienie. Widziałam je, drzewa, chmury, wierzchołki gór, odbite niczym szara pieczęć na białej karcie ziemi. Widziałam wszystkie. Z wyjątkiem jednego. Nigdzie nie było mojego cienia...



*  *  *

Szukałam go długo, bardzo długo, ale nigdzie nie znalazłam najmniejszego dowodu na jego istnienie. Sprawdzałam każdy najmniejszy ślad, węszyłam jak pies. Badałam istniejące w białym świecie przedmioty – każdy miał swój cień. Wkrótce nauczyłam się zauważać ich niuanse. Nie było już dwóch identycznych cieni. Jedne nazwałabym lekkimi i przejrzystymi, inne znów zwartymi i zdecydowanie ciężkimi. Odnajdywałam smugi postrzępione i o gładkich krawędziach, rozmyte i wyjątkowo ostre. Wszystko wokół rzucało cień. Nawet mgła wędrująca wśród gór kładła na zbocza muślinowe, przetykane bielą smugi. Mojego cienia jednak nie było. Podobnie jak nie było ręki, nogi, powieki czy głowy. Wiedziałam, że istniały, że stanowiły część mojego bytu, ale nie widziałam ich nigdy.

Właściwie mi to nie przeszkadzało. Nie były mi przecież do niczego potrzebne. Mogłam myśleć, czuć, poruszać się. Miałam czynne zmysły, którymi odkrywałam tajniki dziwnego, białego świata. Z początku trudno mi było zaakceptować brak czegoś, co dla wielu, dla mnie samej stanowiło dowód istnienia. Lecz później, gdy przekonałam się, że ciało i cień nie są mi właściwie potrzebne, uspokoiłam się i przestałam uganiać się za tą ideą. Zaczęłam nawet dostrzegać plusy takiego stanu rzeczy.

Zaobserwowałam, że im więcej rozumiem, im dalej sięgam myślą, tym bardziej czuję, że jestem, jakby to, że istnieję zależało od tego, że świadomie analizuję świat. Szukałam więc wciąż nowych wyzwań, aby nagromadzić w sobie jak najwięcej tej życiodajnej siły. Rozwiązywałam problemy, poznawałam nowe obszary mojego białego domu, badałam zjawiska, ale wciąż nie mogłam znaleźć odpowiedzi na nurtujące mnie coraz częściej pytania – kim jestem i dlaczego nigdzie wokół nie ma innych podobnych do mnie istot bez cienia? Czułam rosnącą we mnie samotność, która wżerała się niczym nowotwór między myśli i nie dawała wytchnienia duszy.

Czasem zdarzało mi się widywać przelatujące wśród mlecznych obłoków białe klucze gęsi albo żurawi, ale wiedziałam, że te stworzenia różnią się ode mnie. Lubiłam przyglądać się ich falującym cieniom na bladej ziemi albo patrzeć, jak świetlista biel odbija się od błyszczących skrzydeł. Czasem znajdowałam srebrne pióra, którymi zapisywałam na piasku warte utrwalenia myśli. Bardzo mnie to bawiło, bo słowa raz wyryte w podłożu ostrzem piór, pozostawały tam na zawsze i mogłam je w każdej chwili odczytać, aby dodać sobie życiowej siły.

Gdy dopadała mnie samotność, lubiłam iść przed siebie, w stronę rysy horyzonu, aby tam poszukiwać nowych wrażeń. Podczas jednej z ekspedycji badawczych, jeszcze w czasach, kiedy szukałam cienia, odkryłam jedną z najpiękniejszych białych plam mojego świata. Wędrowałam właśnie wśród wysokich, szklanych traw, gdy poczułam nieznany dotyk. Był lżejszy niż wszystkie inne dotyki, jakie znałam i pozostawiał po sobie wspomnienie miłego chłodu. Pod jego wpływem białe trawy rozkołysały się i usłyszałam, jak rozmawiają między sobą kryształowym głosem. Dźwięk był przepiękny. Zawisł w przestrzeni tysiącem drobniutkich nut, rozlał się świetlistą rosą muzyki na całą łąkę. Stałam i słuchałam, oczarowana harmonią delikatnych dźwięków. I poczułam znów mocniej swoje istnienie, bo odkryłam nową rzecz. Cisza nie była wcale ciszą, lecz zbiorem najdelikatniejszych głosów, których początkowo nie potrafiłam usłyszeć. Teraz dostrzegłam ich odcienie, różnorakie barwy i świat, dotychczas niemy, przemówił do mnie językiem najcudowniejszej muzyki.



*  *  *

Szukając cienia, a później siebie przemierzyłam wiele dróg, ale nigdy nie znalazłam ich skrzyżowania, początku ani końca. Ścieżki tkwiły w ziemi zawsze samotne, równe i proste jak ślady rylca. Próbowałam odczytać z linii papilarnych szlaków historię tej niezwykłej ziemi, ale chowały one głęboko swoje tajemnice, wydając się moim oczom identyczne. Drogi bliźniacze, drogi sobowtóry, stanowiły dla mnie zagadkę. Nigdy nie byłam do końca pewna, czy szłam już tą ścieżką, czy może jest to zupełnie nowy dukt. Gubiłam się w logice tych niezwykłych dróg, które zdawały się żyć niezależnie ode mnie, niezależnie od świata, w którym istniały. Jedne pojawiały się niespodziewanie, w miejscach, gdzie wcześniej ich nie widziałam. Po prostu wypływały z białej ziemi i leniwie pełzły do sobie tylko znanego celu. Drugie zachowywały się jak kameleony. Znikały, dopasowując swe odcienie do barwy piasku. Rozpływały się niczym miraże. Fascynowały mnie, gdyż nie mogłam znaleźć żadnej reguły w ich postępowaniu.

Moją obsesją stało się śledzenie dróg. Marzyłam, aby dowiedzieć się, gdzie mają swój cel, dokąd prowadzą. Im bardziej pragnęłam zgłębić ich tajemnicę, tym one zazdrośniej jej strzegły, im dalej wędrowałam ich korytami, tym częściej one znikały i przeobrażały się w nowe ścieżki. Miałam wrażenie, że bawią się ze mną w kotka i myszkę, chcąc coś przede mną ukryć.

Postanowiłam odkryć ich tajemnicę. Jakieś przeczucie mi mówiło, że znalezienie końca którejś drogi jest moim celem. Coś w środku pchało mnie ku magicznym ścieżkom, kazało zastanawiać się nad ich logiką i szukać rozwiązania tej zagadki. Początkowo próbowałam iść wybraną drogą tak daleko, jak tylko się dało. Plan był prosty – gdy ścieżka zniknie, poszukać następnej i ruszyć dalej z miejsca, w którym byłam. Poszłam więc pierwszym lepszym duktem, a gdy zaczął znikać, ja zaczęłam rozglądać się za nowym szlakiem. Ale ku mojemu zdziwieniu, jak okiem sięgnąć nie było nic, prócz białej ziemi, ani śladu drogi, jakby wszystkie na raz zabawiły się ze mną w chowanego. Przycupnęłam i zaczęłam rozgarniać miękki piasek, w nadziei, że znajdę jakiś ślad kolejnej ścieżki. Nic z tego. Byłam wściekła. Miałam ochotę krzyczeć ze złości, rozdrapać pazurami ziemię, wywlec z niej jakąś bogu ducha winną drogę i zmusić ją, by zaprowadziła mnie do celu. Rozsypywałam piach na wszystkie strony, ryjąc w ziemi jak myśliwski pies, ale nie znalazłam nic poza jednolicie biała masą. W końcu zmęczona i zrezygnowana usiadłam na ziemi. Nie przewidziałam takiego scenariusza. Mój plan okazał się całkowitą porażką.

Siedziałam całkowicie zagubiona. Nie potrafiłam rozwikłać tajemnicy dróg, chociaż włożyłam w tę zagadkę całe moje istnienie, wszystkie myśli, doświadczenia, odkrycia, emocje. Czułam się wściekła i bezsilna. Smutek spływał srebrnymi smużkami i tworzył na dnie mojej duszy olbrzymią srebrną kroplę. Z każdą chwilą stawała się ona coraz większa i większa, aż wreszcie oderwała się zwinnie i potoczyła wprost w rozkopaną ziemię. Chciałam ją schwycić, ale wcisnęła się między grudki białej ziemi i znikła mi z oczu.

Nie wiedziałam, co robić. Byłam zmęczona i zrezygnowana. Nie chciało mi się już uganiać za drogami, ani poznawać nowych fragmentów białego świata. Nie chciałam już wiedzieć, kim jestem. Marzyłam tylko o tym, by przestać myśleć, odczuwać, by rozpłynąć się w przestrzeni i całkowicie zagubić świadomość swojego istnienia. Zasnąć.



*  *  *



Wynurzył się z ziemi niespodziewanie, niedaleko miejsca, w którym tak rozpaczliwie szukałam drogi. Niepozorny, mały, delikatny. Z początku myślałam, że to jakiś nowy gatunek rośliny, bo przypominał kiełki drzew, które już znałam. Rósł jednak szybko, dużo szybciej niż kwiaty, krzewy czy nawet trawa. Piął się ku jaśniejącej bieli i przypominał mi dziwny kokon jakiegoś olbrzymiego owada. Zainteresował mnie.

Kokon był wyjątkowo piękny. Wierzchnią warstwę stanowiła świetlista, filigranowa koronka delikatnych żyłek, przypominająca wzorami obrazy, które zimą mróz maluje na szybach. Subtelne, jaśniejące ornamenty, pełne wyrafinowanej elegancji. Przez tę ażurową osłonkę można było dojrzeć wnętrze kokonu. Znajdowało się tam coś miękkiego, połyskującego zupełnie nowym kolorem. Było bielsze niż wszystkie inne odcienie bieli i mieniło się tęczowymi refleksami jak powierzchnia opala.

Ciekawość rosła we mnie równie szybko jak ten pęd dziwnej rośliny. Nie wiem dlaczego, ale nie miałam żadnej wątpliwości, że to coś jest rośliną. Patrzyłam na nią codziennie, zaglądałam przez koronkową otulinę do środka, ale bałam się dotknąć kokonu. Wydawał się tak delikatny, że każdy najlżejszy dotyk mógł go zniszczyć, a ja nie chciałam stracić kolejnego cudu w białym świecie. Chciałam go zatrzymać jak najdłużej, przyglądać się mu, cieszyć się unikalnym pięknem nieznanego ziela. Cierpliwie więc czekałam, aż kokon pęknie i uwolni z siebie magiczny kwiat. Roślina rosła jednak i ani myślała o tym, by rozgiąć filigranowe kraty i pokazać swoje wnętrze...

Początkowe podniecenie i zainteresowanie opuściły mnie. Roślina przestała rosnąć, wtopiła się w pejzaż i nie wydawała mi się już tak czarująco piękna. Były chwile, że jej nie dostrzegałam, jakby ginęła w tle. Przechodziłam obok niej wiele razy, nieświadoma faktu, że tam jest, zajęta pielęgnacją swoich myśli.

Kokon był jednak złośliwy. Gdy już prawie zapomniałam o jego istnieniu, on postanowił o sobie przypomnieć. Wiedział, że jestem ciekawa, doskonale to wiedział. Zaczął więc mienić się srebrzyście, chwytać refleksy bieli i odbijać je miedzy ażurowymi wzorami niczym wielki, perfekcyjnie oszlifowany brylant. Starałam się go ignorować, ale światłość i unikalne piękno przyciągało mnie jak magnes, rozbudzało pragnienia, nakręcało do bólu sprężynę ciekawości.

Z coraz większą nienawiścią patrzyłam na kokon. Rósł tam, idealnie doskonały, wyjątkowy, pełen nieopisanych zagadek i ...nie otwierał się. Igrał ze mną. Czułam jak rośnie we mnie wściekłość... Nie chcesz mi pokazać, co masz w sobie? Dobrze! Zniszczę cię. Nie obronisz się swoją wyniosłością. Dotknę cię i popsuję wspaniałe koronki twojej otuliny! I zwiędniesz. Nie będę cię żałowała...

Ogarnięta złością podniosłam kamień i cisnęłam nim w kokon i ... Nic się nie stało. Kamień odbił się z metalicznym dźwiękiem od rośliny i upadł w piach. Zagotowało się we mnie. Gorzka mieszanina wściekłości, żalu, niezaspokojonej ciekawości osiągnęła temperaturę wrzenia. Chwyciłam złamaną gałąź, która leżała nieopodal i zaczęłam bez opamiętania uderzać w kokon. Z furią tłukłam go ze wszystkich stron, z całych sił, do utraty tchu. I nic. W przestrzeni unosiły się tylko nienazwanej urody dźwięki, jakbym grała na jakimś czarodziejskim instrumencie. Spojrzałam na gałąź. Nie było na niej żadnego zadrapania, najmniejszego śladu,  zupełnie jakbym uderzała w puch. Zebrałam w sobie całą złość i ponownie zaczęłam walić w srebrzystą osłonę, do czasu aż całkowicie wykończona opadłam na srebrzystą otulinę dziwnej rośliny. Gałąź upadła na ziemię, a ja ostatkiem sił uderzyłam dłonią w ażurową otulinę kwiatu, szepcząc bezsilne „wpuść mnie”...





*  *  *



Dotyk. To zadziwiające, jak wiele można się dzięki niemu dowiedzieć... Wśród innych zmysłów jest najdoskonalszy i jednocześnie najtrudniejszy do zdefiniowania, zrozumienia, poznania. Na co dzień niezauważalny, niedoceniony, żyjący w cieniu wzroku, słuchu i węchu, przypomina zaginiony, pierwotny język, którym najłatwiej przekazać światu najdelikatniejsze odcienie uczuć.

Nie rozumiałam go. Myślałam, że mogę wszystko zrozumieć wchłaniając w siebie doświadczenia, jak gąbka. Sądziłam, że zrozumiem siebie, gdy odkryję wszystkie tajemnice świata, poznam je i zbadam. Nauczyłam się widzieć, słyszeć, mogłam się poruszać i doświadczać, ale nigdy nie starałam się dotknąć po to, aby całe zebrane we mnie bogactwo, mogło przeniknąć do innego ciała. Wydawało mi się, że jako istota bez cienia nie mogę niczego dotknąć, a jednak moje myśli bez przerwy przenikały materię i odczuwały jej miękkość, fakturę, ciepło... Nie rozumiałam jednak wyjątkowości tego zmysłu. Był mi narzędziem, którego istnienia nawet sobie nie uświadamiałam, zajęta odcieniami bieli i niuansami dźwięków. Posługiwałam się nim, jak alfabetem, budując słowa i proste zdania, ale nie potrafiłam zrozumieć metafory tego najprostszego języka. A dotyk był ze mną od początku, cierpliwie czekając, aż dojrzeję do tego, by go zrozumieć.

W chwili, gdy moja ręka opadła na otulinę dziwnej rośliny, nie było we mnie już siły ani wściekłości. W tym jednym dotknięciu zamknęło się całe moje istnienie, wszystko, co miałam w sobie najlepszego i najgorszego – całe bogactwo doświadczeń, wiedza, zachwyt, rozpacz, furia i bezsilność zmaterializowały się w mojej dłoni. W tej jednej chwili nie pragnęłam poznania, ale tego, by ktoś mnie zrozumiał.



*  *  *

Oczarowany zaklęciem dotyku kokon otworzył się bardzo powoli, wręcz majestatycznie, wylewając na ziemię swoją niezwykłą zawartość. Przez moment pognieciona, błyszcząca masa leżała przede mną nieruchomo, przypominając wymięte skrzydła ogromnego motyla. Była cudowna, dużo piękniejsza niż wszystko, co mnie otaczało. Bił od niej blask nieokreślonej wyjątkowości, jakby tylko ona jedna, tak unikalna istniała na świecie. Na jej powierzchni zauważyłam wzory, nieopisanej delikatności i urody. Miałam wrażenie, że wnętrze rośliny utkane jest z najsubtelniejszych uczuć. Na materii można było dostrzec rysy łez, plamy radości, ornamenty zachwytu i oszronione pociągnięcia złości, a wszystko to tworzyło idealną równowagę wzoru.

Ażurowy kokon rozpadł się na tysiące kryształków, które zagubiły się w piasku, tuz obok miejsca, z którego wyrastała roślina, a niezwykła substancja zaczęła się powolutku poruszać, prostować i przeciągać, jakby dopiero co obudziła się z długiego snu. Chwilę jakby się zastanawiała, a potem ruszyła szybko w stronę horyzontu, niczym gigantyczny bluszcz. Wyprostowała swoje piękne ciało, napięła mięśnie i rozkwitła przede mną całym bogactwem swojej ornamentyki. Stałam jak wryta i patrzyłam na niezwykły spektakl rozgrywający się na moich oczach, a przede mną, tuż u moich stóp ścieliła się miękko droga.



*  *  *

Weszłam na nią bez chwili zastanowienia, bez śladu wahania. Wiedziałam, że jest inna. Nigdy przedtem nie widziałam tak pięknej ścieżki, ani nie byłam świadkiem narodzin drogi. One po prostu pojawiały się znikąd i znikały, szybko, bez uprzedzenia i dostrzegalnej logiki. Nie miały początku, skrzyżowań, ani końca.  Były nieprzewidywalne, dzikie, złośliwe. Ta rodziła się wolno, spokojnie, majestatycznie. Wyrastała z ziemi podobna zadziwiającej roślinie i wiedziałam, gdzie ma swoje korzenie. Bałam się, że i ona mi zniknie, ale droga szła ze mną spokojnie i nie próbowała uciekać. Towarzyszyła mi cały czas, nawet na moment nie blednąc ani nie zapadając się w piach. Zachowywała się jak wierny pies. Czułam, że coś mi chce pokazać, gdzieś doprowadzić.

Wiedziałam, że jestem blisko czegoś ważnego, jakiejś odpowiedzi, która pozwoli mi wreszcie odpocząć, zasnąć.  Szłam z drogą, nie umiem określić ile czasu. Myślę, że wystarczająco długo, aby poukładać w myślach swoje doświadczenia, zdobytą wiedzę i emocje. Zrozumiałam, że drogi były naprawdę mądre. Nie pozwalały sobą ot tak chodzić. Pokazywały mi możliwości, rozmaite kierunki, abym umiała wybierać, żebym spróbowała, jak to jest iść drogą. Pokazywały się i znikały z moich oczu, bo żadna z nich nie była moja. Natrafiałam na nie losowo, więc mogły doprowadzić tylko do przypadkowego celu, który nie był przeznaczony dla mnie. Zapewne miały też różną długość. Gdybym trafiła na zbyt krótką, nie umiałabym docenić trudu, jakim jest wędrówka, a być może i celu, który czekał na końcu ścieżki. Gdybym zaś weszła na zbyt długa drogę, pewnie nigdy nie dotarłabym do jej kresu. Stanęłabym gdzieś, pełna rezygnacji i zniechęcenia, żalu, że mój wysiłek poszedł na marne. Tak, drogi były bardzo mądre.



*  *  *

            Zobaczyłam koniec drogi. Nie, tego nigdy bym nie przewidziała, nie wyobraziła sobie w najdziwniejszym śnie. Przede mną, na końcu ścieżki było to, do czego od dawna dążyłam, moje przeznaczenie, moja odpowiedź, moje marzenie. Spodziewałam się czegoś wyjątkowego, spektakularnego. Oczekiwałam odpowiedzi. Teraz, stojąc na końcu ścieżki, uświadomiłam sobie jak bardzo byłam głupia, wyobrażając sobie, co znajdę u celu. Wszystkie wyobrażenia mnie zawiodły. Dałam się zwieść naiwnym sądom, stereotypowemu myśleniu na temat tego, co powinno mnie tam spotkać.

Stałam na brzegu wielkiego jeziora. Lśniło śnieżnobiałym blaskiem swojej atłasowej tafli, szumiało delikatnie, a jego brzegi porastały srebrzyste trzciny. Wydało mi się całkowicie zwyczajne, do czasu, aż dotknęłam błyszczącej materii. W moich dłoniach znajdowało się coś niezwykłego – jasna, gładka i  miękka substancja, bardzo podobna do wody. Z małą różnicą... Jezioro było całkowicie suche. Nabrałam w dłonie śnieżnej materii. Przelewała się jak ciecz, opływała ręce, skupiała się w krople i skapywała na ziemię, ale nie zostawiała na rękach ani odrobiny wilgoci.

Moja droga nie kończyła się w wodzie, ale biegła dalej, tonąc w świetlistych mgłach, na środku jeziora. Ruszyłam więc nią, jak kładką przerzuconą nad nurtem rzeki. Wody jeziora obmywały mi stopy, szeleściły najpiękniejszą muzyką srebrnych trzcin i wywijających się białych fal. Czułam zapach, chłodną, wyjątkową woń jeziora. Pachniało ono tajemnicą, a jednocześnie budziło poczucie bezpieczeństwa. Miałam wrażenie, jakbym wracała do domu, z dalekiej niebezpiecznej podróży. Wchodziłam we mgłę, w sferę całkowitego spokoju, czując podświadomie, że już nic złego nie może się wydarzyć...

W końcu dotarłam do kresu swojej wędrówki. Droga się skończyła, a ja stałam na brzegu przepaści otoczona unoszącymi się wkoło dymami mgły. Pod nogami miałam przestrzeń bez dna, otoczoną skalnymi ścianami, po których płynęły w górę wodospady śnieżnobiałej wody. Miałam wrażenie, że stoję na krawędzi ogromnego krateru jakiegoś wulkanu. Różnica była jednak zasadnicza. Woda nie wybuchała jak lawa, ale spokojnie płynęła trzymając się kurczowo ścian. Nie czułam też strachu. Raczej przepełniający mnie całkowicie spokój, orzeźwiający chłód i cichy szept tego magicznego wodospadu – źródła.

Wiedziałam, po co tu jestem. Obejrzałam się, za siebie, by jeszcze raz spojrzeć na biały świat, ale nie zobaczyłam nic oprócz mgły, bezpiecznej, kochanej siostry, stojącej obok z rozwianymi, świetlistymi włosami. Chwyciłam ją za rękę i zrobiłam krok naprzód.



*  *  *

            Wszystko wokół mnie zawirowało i rozmyło się. Miałam wrażenie, że na pomalowane farbą plakatową szyby pada deszcz i powoli, bardzo nieregularnie zmywa wszystkie odcienie bieli, rozmazując poznane kształty. Cały świat skroplił się we mnie, spłynął razem z tym przedziwnym deszczem w moje istnienie, stał się mną, a ja stałam się nim. Idealnie ażurowym płatkiem śniegu...



*  *  *

            Stoję na początku swojej drogi. Przede mną rozciąga się ocean możliwości, światów, istnień. Mogę być wszystkim, przybrać każdy kształt, dać życie każdej formie. Jestem początkiem, którego koniec ginie w mrokach nieopisanej jasności... Kiedyś tam dojdę...

czwartek, 3 lipca 2014

Potop

Spadł deszcz. Fozy ukryte pod czapami parasoli przemykają ulicami, chowają się w bramach, kulą otulone szczelnie kurtkami. Wilgoć przenika ciało na wylot, przykleja się do skóry chłodnym uściskiem. Krople siadają na rzęsach i włosach, wplatają się w nie tworząc iskrzące w świetle lamp biżuteryjne szlify. Odruchowo chowam się. Strużka wody spływa z czaszy parasola jakiegoś Foza stojącego przede mną wprost na plecy NiePrzeciętnej. Wystawiam dłoń, by przechwycić niesforny strumyk. Woda spływa po palcach, tworząc w zagłębieniu dłoni malownicze jezioro, zbyt płytkie, zbyt ograniczone, by pomieścić nadchodzącą rzekę. Pękają brzegi i fala wylewa się na nadgarstek, by popłynąć wodospadem przez całe przedramię. Podnoszę wzrok znad mojego prywatnego potopu i spotykam spojrzenie pełne czegoś, co trudno określić. Mieszanina rozbawienia, czułości i spokoju, głębokiego jak ocean przelewa się w Kryształ. Jest w tym spojrzeniu spotkanie, które trwa wieczność chwili. Uciekam z tego niemego porozumienia w gwar tłumu i muzykę deszczu.