mgły

mgły

poniedziałek, 15 grudnia 2014

WielkiCynik

Po drugiej stronie DolinyMgieł, w czasach DomuMilczenia był dla mnie obcym spojrzeniem posyłanym z mozaik, milczącym starcem usadzonym na fresku pod sklepieniem, bezdźwięcznym Słowem, powtarzanym bez cienia treści, nic nie znaczącą konwencją. Tyle razy wchodziłam w Jego progi, ale nigdy Go nie zastałam. Zgubiony w tłumie, oślepiony świecidełkami i  obłudą, zachłyśnięty dymem z kadzideł - szwędał się po ulicach.  Wołałam - milczał. Słuchałam - milczał.  Opowieściami powtarzanymi bez refleksji Fozy budowały w mojej świadomości kiczowaty obrazek, konstrukcję jedynie słusznych cech, witraż posklejany niedbale spoiwem "TakTrzeba". Kryształ milczał - żadnych Iskier, Blasków, Zatrzymań. Cisza. Doskonały dowód nieistnienia.

Zawsze lubiłam przychodzić do Niego w ciszy i pustce, szukać Jego cieni w odbiciach witraży na posadzkach, wysłuchiwać odgłosów Jego kroków, dosięgać ideału w ciężkich głosach organów. Albo zamykać oczy i czuć Jego oddech w wietrze płynącym znad jezior, słyszeć szepty na szczytach gór, gdy rozkładał przede mną piękno swojego dzieła. Wtedy wiedziałam, że gdzieś tam jest - milczący, tajemniczy, nieufny, cały mój i całkowicie nieosiągalny.

Nie objawił się w blaskach i promieniach. Nie przemówił z ambony ubrany w atłasy i gronostaje. Przyszedł niezauważony w ZbiegachOkoliczności, zbyt przemyślanych, by mogły być jedynie wynikiem prawdopodobieństwa. Rozrzucił mi pod nogami pytania, bym mogła potykać się o oczywistości i szerzej otwierać oczy. Nieprzeciętnie inteligentny, tak do granic fascynacji, przewidujący każdy mój krok i ustawiający mi przed nosem kolejne odpowiedzi, z którymi tak łatwo się zderzyć, kiedy jest się wystarczająco uważnym.  Wtedy też można dostrzec Jego wyrafinowane pomysły, misterny scenariusz gry RPG, której reguły zna tylko On sam. Za każdym razem daję się wpisać w przydzieloną mi rolę i wyprowadzić na manowce, daję postawić się w ZbieguOkoliczności zbyt przemyślanym, misternie uknutym i idealnie cynicznym. Rozgrywam z Nim kolejną partię szachów, ustawiając na planszy zdarzenia i napotkane istnienia, by pod koniec rozgrywki zauważyć to, co On wie od samego początku. Doskonałą strategią wydarzeń wplątuje mnie w sytuacje do granic rozsądku absurdalne, stawia przed faktami dokonanymi, pokazuje błędy w logice poczynań. Zawsze wygrywa. Szach. Mat.

*  *  *

W świetle lampy maluję anioły na kawałku drewna - kolejne podarunki na CzasZatrzymania. Myślami błądzę po DomuMilczenia, między Białą a NieIstniejącym. Rozważam Słowa WielkiegoCynika o przebaczeniu, o wartości wspólnoty i zastanawiam się, czy mam aż tyle siły, by wyszlifować wszystkie Blizny wyryte w Krysztale...  WielkiCynik zaczyna nową partię - na szachownicy ustawia swoje Słowa, moje Emocje, obecność NieZwykłego, dorzuca jeszcze audycję radiową o Mgłach i DomachMilczenia. Nieświadomie podejmuję grę, z zaangażowaniem analizuję każdy ruch - napełniam szachownice refleksjami, wspomnieniami, przebrzmiałym bólem, strachem i wstydem. Znów jestem tamtym dzieckiem. Czuję  chłód zimnego betonu pod bosymi stopami, słyszę swój krzyk, znów istnieję wyłącznie w szklanej kuli, za której grubymi ścianami jest prawdziwy świat... Nagle z tamtej rzeczywistości wyrywa mnie piosenka... Z radiowego głośnika płynie Jest taki dzień, bardzo ciepły choć grudniowy... Ze wszystkich świątecznych piosenek świata właśnie TA. Jedyne dobre wspomnienie CzasuZatrzymania - zapach choinki, gładko ogolona twarz Dziadka, gwar oczekiwania na spotkanie, białe wirujące płatki śniegu w świetle latarni...ZbiegOkoliczności? Nie. Kolejny szach-mat. Srebrna kropla rozbija się o skrzydła anioła.

piątek, 12 grudnia 2014

PozaCzasem

Czas pożarł własny ogon i zwinął się w nieskończoność powinności. Dni pozlewały się w burą masę niczym farby na zaniedbanej palecie. Straciły granice i sensy zapętlając się o siebie. Noce zatraciły zmierzchy i świty, odurzone tabletkami zaroiły się mieliznami bez snów, bez refleksji, bez Zatrzymań. W biegu między początkiem a końcem czasu gubię oddechy i uderzenia serca, czyjeś Słowa, jakieś obrazy, jakieś dźwięki. Gnam gdzieś niesiona spienionym nurtem codzienności, bezwolna, bezsilna wobec żywiołu, bez szans na wydostanie się z szaleństwa, jedna z milionów kropli w strumieniu tłumu.

*  *  *

Wylewam się tłumem z autobusu, w jednej ręce telefon z natrętnym przypomnieniem i listą nieodebranych połączeń, w drugiej kalendarz przeżarty gangreną terminów, miejsc i twarzy ustawionych na styk, tak blisko siebie, że już dawno zatraciły indywidualny rys jakiegokolwiek znaczenia i stały się listą zdarzeń, o których zapomina się w sekundę po odhaczeniu. Dostosowuję krok do tempa tłumu, do pośpiechu jakiegoś rozkładu jazdy, czyjegoś spotkania, rozpoczętych przed chwilą wykładów. Znów biegnę i nagle uświadamiam sobie, że w wystawie miga mi znajoma twarz Foza. Bez wyrazu. Bez blasku. Bez osobowości. Puste oczy patrzą i nie widzą, zamydlone pianą "trzeba" i "muszę".  Zatrzymuję się przed witryna jakiegoś sklepu i staram się w tym obcym odbiciu znaleźć poblask Kryształu,wydostać się z niewygodnej i duszącej skóry Foza. Coś w środku zaczyna powtarzać mantrę - Zatrzymaj się...Zatrzymaj się...Zatrzymaj się... Zamykam oczy. Słyszę ryk samochodów, dzwonki tramwajów, klaksony, tupot milionów stóp bez tożsamości, rozmowy, kłótnie... Do umysłu zaczynają się przesączać dźwięki akordeonu - odległe, przysypane hałasem rozszalałego tłumu. Całym Kryształem koncentruję się na znajomej melodii, próbuję ją  rozpoznać nuta po nucie, podążyć za jej głosem. Wszystko znika. Nie ma już tramwajów, hałasu, pędzących na oślep Fozów. Wszystko cichnie. Staję się  muzyką... Głosem akordeonu. Przepięknym polonezem Ogińskiego. Otwieram oczy. Wszystko wokół zamiera. Między woskowymi figurami Fozów szukam akordeonisty. Po drugiej stronie ulicy, w załomie budynku siedzi mężczyzna - ani młody, ani stary, jakby zawieszony poza Czasem. Gra. Prowadzona muzyką mijam jakieś sylwetki, jakieś pojazdy, by stanąć naprzeciw niego.  Akordeonista nie patrzy. Jest ze swoją muzyka daleko, gdzieś w świecie, w którym za pomocą dotyku opuszkiem palca można stwarzać wszystko od nowa. Akordeonista - Demiurg.

Utwór się kończy. Muzyk zamyka oczy i zastyga z dłońmi na klawiaturze. Siadam naprzeciwko niego, na jakiejś przystankowej ławeczce. Świat rusza swoim tempem, a my trwamy w tamtym doznaniu. Akordeonista zaczyna grac kolejny utwór. Niskie, głębokie dźwięki przenikają do Kryształu, wibrują gdzieś w trzewiach. Rozpoznaję Bacha i uśmiech drga w kącikach ust. Patrzę na muzyka, a on otwiera oczy. Siedzimy w bezruchu, wpatrzeni w odległe galaktyki źrenic, w przestrzenie, gdzie ta chwila trwa bez zażenowania. Mijają sylwetki, odjeżdżają autobusy, zmierzch rozpala kolejne latarnie.

Akordeonista zamyka oczy. Smukłe dłonie zamierają w bezruchu. Są sine  od mżawki i grudniowego powietrza. Cicho wstaję z ławki i idę do pobliskiej kawiarni. Za plecami słyszę kolejny utwór... Kupuję gorącą kawę. Czekam chwilę, aż muzyka wybrzmi do końca i bez słowa podaję mężczyźnie napój. Uśmiecha się i skinieniem głowy dziękuje, po czym grzeje dłonie o styropianowy kubek. Nie czekam dłużej.  Odchodzę. W mijanej wystawie znów widzę swoją twarz. Dogania mnie muzyka... Beethoven...