Słowa. W tłumie, zgiełku, pędzie miasta oplatały mnie Słowa. Przelatywały nad głową stadami niedokończonych wierszy, szły obok w szeptach pourywanych historii, ześlizgiwały się z budynków, drzew i śmietników, czekając tylko na podniesienie.
* * *
Idę rozświetloną ulicą. Godziny szczytu. Tłum. Nieobecne twarze, samochody, sygnał karetki, tramwaje. Wszyscy gnają, płyną ludzką lawą o setkach kończyn dolinami brukowanych chodników. Spojrzenie prześlizguje się po obiektach nie rozróżniając ich - człowiek, ławka, jakiś samochód, manekin na wystawie, słupek - wszystko zlewa się w jeden rzeczownik, przeszkodę do ominięcia.
Dostosowuję krok, prawie biegnę, zajęta układaniem w myślach kolejnej listy spraw bez końca. Każde odhaczenie jednego obowiązku powoduje, że na jego miejsce natychmiast wskakuje następny. Idiotyczny constats, dowód na istnienie nieskończoności, nad której absurdem nie zatrzymuję rozpędzonych myśli.
Z daleka wzrok przykuwa zbliżająca się sylwetka - jakiś chłopak, z wielką teczką na rysunki i nonszalancko opuszczonymi szelkami. Zastanawiam się, dlaczego moja myśl zatrzymała się na jego niepozornym obrazie i nagle uświadamiam sobie, że mężczyzna idzie spacerkiem. Jego ruch ma w sobie coś hipnotycznego, jest jak centrum poruszającej się spirali, jak obraz iluzoryczny, który za chwile okaże się artystycznym oszustwem.
Człowiek jest coraz bliżej. Widzę zawadiacki kapelusz i garść ołówków wystających z kieszeni rozpiętego płaszcza. Dostrzegam wyraz twarzy - spokojny, ciepły uśmiech, zatrzymuje mi się w źrenicach i natychmiast odbija się w jego figlarnym spojrzeniu. Ułamek sekundy, zwolniony do granic wytrzymałości, napakowany szczegółami. Mijamy się. Za chłopakiem sunie mgiełka subtelnego zapachu perfum. Zatrzymuję się, oczarowana nutą fascynacji. Przez umysł przelatuje myśl, by się obejrzeć, ale od razu rezygnuję z takiego rozwiązania - trwam w chwili, nie szukam wyjaśnień ani doprecyzowań.
Kiedy ruszam dalej, oczy zaczynają widzieć, a Kryształ czuć. Powoli dostrzegam zapadający zmrok i światła miasta wschodzące ponad głowami. Zbieram Słowa, które nagle ujawniają swoją obecność, docierają do świadomości. Filozoficzna dysputa o przewadze hamburgerów nad kebabami, z niezwykłą żarliwością prowadzona za moimi plecami przez przejętych studentów, maluje uśmiech na ustach, a pożegnanie dwóch staruszek, pełne młodzieńczej pasji zapada w serce.
Staję z boku, przy wystawie jakiegoś sklepu z butami. W witrynie odbija się płynący ulicą tłum, który nagle przestaje być bezkształtna masą i staje się splotem historii, nurtem opowieści o hamburgerach i książkach, o wykładach z rysunku i zmysłowych perfumach, o ukochanych psach i straconych złudzeniach, o spóźnieniach, które zmieniły wszystko i tramwajach, które nigdy nie przyjechały. Wreszcie o mężczyźnie z teczką na rysunki, którego prowokacyjne spojrzenie odbija się w lustrze witryny. Nie odwracam się. Wiem, że odleciał.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz