Książki są jak Fozy. Każda ma jakieś imię, fasadę okładki, za którą skrywa własną opowieść. Czasem wystarczy rzut oka na obwolutę, by wiedzieć, że po drugiej stronie nie czeka nic, poza pustymi schematami słów, ułożonymi w równe ścieżki, płaskimi przenośniami i kiczowatym pejzażem emocji. Idę wzdłuż długich regałów. Przebiegam wzrokiem po identycznych twarzach książek, powtarzam w myślach ich imiona, często banalne, brzmiące jak pęknięty dzwon, puste niczym oczy Fozów. Opuszkami palców dotykam okładek, by poczuć wewnętrzny puls, ale zbyt często skóra księgi jest zimna, niewrażliwa na muśnięcie dłoni. Czasem jednak wyczuwam delikatny impuls, jakąś fascynującą nutę w imieniu lub blask, który nadaje zszytym razem kartkom indywidualny rys. Biorę książkę do ręki, czytam opis i z rezygnacją odstawiam egzemplarz na półkę – kolejny literacki Foz. Zdarza się jednak, że kilka słów porusza jakąś strunę i mam wrażenie, że słyszę ciche wołanie, zaproszenie do wnętrza. Wiem, że nie warto czytać pierwszego zdania, sztucznego tworu dopracowanego do granic konstrukcyjnej wytrzymałości, któremu każdy piszący poświęca najwięcej uwagi. To tak, jakby się chciało kogoś poznać wyłącznie na podstawie wystylizowanej wizytówki lub konwencjonalnych, grzecznościowych formuł. Nie warto też zaglądać w przypadkowe przestrzenie, gdyż nie powiedzą one prawdy. Będą tylko zlepkiem wyrwanych z kontekstu obrazów, kawałkiem układanki lepiej lub gorzej oprawionej w słowa. Dlatego zawsze, gdy słyszę ten Głos, otwieram ostatnie stronice i czytam końcowe zdanie niczym testament, list wysłany w butelce do kogoś po drugiej stronie oceanu liter. Jeśli jest ono w stanie dać impuls Iskrze, rozbłysnąć w Krysztale, stworzyć lotną myśl lub zagrać na strunach refleksji, wiem, że znalazłam to, czego szukałam. Księga przemówiła. Otworzyła się przede mną nowa ścieżka w DolinieMgieł, którą chcę pobiec i oddać się bez reszty podziwianiu wykreowanych światów, poszukiwaniu znaczeń i wpisywaniu ich we własne konteksty. Głos prowadzi mnie poprzez labirynty zdań do kogoś, kto nosił w sobie okruch Kryształu i omijając schematy poczytności, rezygnując z poklasku Fozów, mówił tylko to, co zasłużyło, by porozrywać ciszę.
* * *
Był czas, gdy Mgły były wyjątkowo nieprzeniknione, a WielkaNiewiadoma z siłą magnesu neodymowego przyciągała rozklekotane żelastwo myśli. Biała w histerycznej panice wepchnęła mnie w łapy MonteraDusz, który tylko sobie znanymi metodami miał uformować Mgły w poprawnie schematyczne korytarze, biegnące w prawidłowym kierunku, pooddzielane logicznie usytułowanymi pokojami obowiązków. MonterDusz popatrzył na mnie spod ciężkich okularów, szklistym, hiperracjonalnym wzrokiem Foza i zapytał:
- Czy słyszy Pani głosy lub widzi coś, czego nie ma?
Mgły przesłaniały wszystko. Nie widziałam. Nie słyszałam. MonterDusz był zadowolony. Parametry były właściwe. Żadnej niepotrzebnej schizofrenii, żadnej nadinterpretacji spiżowego realizmu – lekkie oliwienie odpowiednich trybów istnienia i mechanizm wskoczy na jedynie słuszne, wyliczone z inżynierską precyzją tory funkcjonowania. Wejdzie na swoje miejsce w szpalerze sformatowanych dusz.
Kiedy zaglądam w twarze książek, próbuję wyczuć ich puls, wsłuchuję się w Głosy, którymi mnie wołają, mimowolnie na usta wstępuje uśmiech. Mam przed oczami zatroskaną twarz MonteraDusz, widzę wystudiowane przerażenie w oczach bez wyrazu i nerwowe penetrowanie myśli, skrywane pod siateczką mimicznych zmarszczek, w poszukiwaniu skutecznej metody naprawczej, dla istoty, która słyszy Głosy. Ba, nawet widzi Obrazy, których nie ma. Nienarodzone fotografie, zatrzymane w stop – klatce drobiny czasu. Blaski i smugi porozpinanej w przestrzeni muzyki. Nieucieleśnione jeszcze sytuacje… spotkania… wzruszenia… Szkice rzeczywistości pod zamkniętymi powiekami.
- Czy słyszy Pani głosy lub widzi coś, czego nie ma?
Tak, MonterzeDusz. I właśnie dlatego Cię nie potrzebuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz