* * *
Wylewam się tłumem z autobusu, w jednej ręce telefon z natrętnym przypomnieniem i listą nieodebranych połączeń, w drugiej kalendarz przeżarty gangreną terminów, miejsc i twarzy ustawionych na styk, tak blisko siebie, że już dawno zatraciły indywidualny rys jakiegokolwiek znaczenia i stały się listą zdarzeń, o których zapomina się w sekundę po odhaczeniu. Dostosowuję krok do tempa tłumu, do pośpiechu jakiegoś rozkładu jazdy, czyjegoś spotkania, rozpoczętych przed chwilą wykładów. Znów biegnę i nagle uświadamiam sobie, że w wystawie miga mi znajoma twarz Foza. Bez wyrazu. Bez blasku. Bez osobowości. Puste oczy patrzą i nie widzą, zamydlone pianą "trzeba" i "muszę". Zatrzymuję się przed witryna jakiegoś sklepu i staram się w tym obcym odbiciu znaleźć poblask Kryształu,wydostać się z niewygodnej i duszącej skóry Foza. Coś w środku zaczyna powtarzać mantrę - Zatrzymaj się...Zatrzymaj się...Zatrzymaj się... Zamykam oczy. Słyszę ryk samochodów, dzwonki tramwajów, klaksony, tupot milionów stóp bez tożsamości, rozmowy, kłótnie... Do umysłu zaczynają się przesączać dźwięki akordeonu - odległe, przysypane hałasem rozszalałego tłumu. Całym Kryształem koncentruję się na znajomej melodii, próbuję ją rozpoznać nuta po nucie, podążyć za jej głosem. Wszystko znika. Nie ma już tramwajów, hałasu, pędzących na oślep Fozów. Wszystko cichnie. Staję się muzyką... Głosem akordeonu. Przepięknym polonezem Ogińskiego. Otwieram oczy. Wszystko wokół zamiera. Między woskowymi figurami Fozów szukam akordeonisty. Po drugiej stronie ulicy, w załomie budynku siedzi mężczyzna - ani młody, ani stary, jakby zawieszony poza Czasem. Gra. Prowadzona muzyką mijam jakieś sylwetki, jakieś pojazdy, by stanąć naprzeciw niego. Akordeonista nie patrzy. Jest ze swoją muzyka daleko, gdzieś w świecie, w którym za pomocą dotyku opuszkiem palca można stwarzać wszystko od nowa. Akordeonista - Demiurg.
Utwór się kończy. Muzyk zamyka oczy i zastyga z dłońmi na klawiaturze. Siadam naprzeciwko niego, na jakiejś przystankowej ławeczce. Świat rusza swoim tempem, a my trwamy w tamtym doznaniu. Akordeonista zaczyna grac kolejny utwór. Niskie, głębokie dźwięki przenikają do Kryształu, wibrują gdzieś w trzewiach. Rozpoznaję Bacha i uśmiech drga w kącikach ust. Patrzę na muzyka, a on otwiera oczy. Siedzimy w bezruchu, wpatrzeni w odległe galaktyki źrenic, w przestrzenie, gdzie ta chwila trwa bez zażenowania. Mijają sylwetki, odjeżdżają autobusy, zmierzch rozpala kolejne latarnie.
Akordeonista zamyka oczy. Smukłe dłonie zamierają w bezruchu. Są sine od mżawki i grudniowego powietrza. Cicho wstaję z ławki i idę do pobliskiej kawiarni. Za plecami słyszę kolejny utwór... Kupuję gorącą kawę. Czekam chwilę, aż muzyka wybrzmi do końca i bez słowa podaję mężczyźnie napój. Uśmiecha się i skinieniem głowy dziękuje, po czym grzeje dłonie o styropianowy kubek. Nie czekam dłużej. Odchodzę. W mijanej wystawie znów widzę swoją twarz. Dogania mnie muzyka... Beethoven...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz