CzasZatrzymania zbliża się powoli stąpając między minutami i GorączkaFozów sięgnęła zenitu. Pęd...Zgiełk...Tłum... Twarze następujące po sobie błyskawicznie, oddzielone stroboskopowym mrugnięciem powiek...Kakofonia dźwięków, wdzierających się przez świadomość i boleśnie rysujących mózg.. . Potrącenia... Nadepnięcia... Zderzenia... Warknięcia... DOŚĆ! Chcę krzyknąć, ale głos zamiera w krtani wepchniety tam przez pęd powietrza wytworzony przez gnające na oślep Fozy. Zwijam w mikroskopijny kłębek swoje wnętrze i uzbrojona wyłacznie w ciało oraz kolczugę praktyczności próbuję zrealizować założenia TakTrzeba.
Staram się odnaleźć w sobie smaki, wyobrazić je sobie i połaczyć w wyrafinowaną kompozycję, aby wybrać tylko te składniki, które będą ze sobą korespondować w dyskursie obrazu, woni i smaku, ale panujący wokół chaos oddziela mnie od Kryształu, mąci myśli i wybija z torów kreacji. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie finalnego efektu. Smaki rozsypuja się jak garść koralików, spadają na posadzkę, wprost pod stopy tabunów Fozów. Trudno. Karp-TakTrzeba, grzyby-TakTrzeba, mak- TakTrzeba... Racjonalna lista obowiązkowych komponentów zrealizowana. Wiem, że w konfrontacji ze smakami okaże się całkowicie przypadkowa...
Duszę się w epicentrum GorączkiFozów. Nie potrafię sie wyrwać, unieść ponad to pandemonium i z piedestału dystansu spojrzeć na zbliżający się CzasZatrzymania. Nie umiem uporządkować myśli, pozwolić się poprowadzić wszystkim tym Iskrom, które przez tyle lat budowały we mnie misterne witraże utkane ze smaków, zapachów, obrazów, dźwięków, przeżyć CzasuZatrzymania. Zapach grzybów oplata zieloną woń jodły, na której Dziadek wiesza poobijanego przez czas pieska-bombkę. Na parapecie w przedpokoju stoi stary magnetofon, z głośników którego unoszą się pasma muzyki... jest taki dzień, bardzo ciepły choć grudniowy... Wdrapuję się na parapet i wtulam w cień wielkiej paproci, między miękkimi dźwiękami, a zapachem mrozu, który właśnie wniósł do domu pierwszy wigilijny gość...Dzień, piękny dzień dziś nam rok go składa w darze... Za oknem zaczyna padać śnieg. Pojedyncze, duże płatki wirują w żółtym świetle latarni, delikatnie przysiadają na rosnącej na zewnątrz tui i z każdą minutą dłuższy i cieplejszy staje się płaszcz na zielonym ciele krzewu. Anioły prostują skrzydła - mówi Dziadek i przytula świeżo ogoloną twarz, osnutą mocną nutą wody kolońskiej do mojego policzka... Otwieram oczy i porywa mnie obłędna karuzela Fozów. Płynę bezwiednie z ich rzeką, zostawiając za sobą tamto okno i czas. Wychodzę w krótkość dnia obładowana zmęczeniem i ciężarem. Pada śnieg. Mija mnie starsza kobieta, prowadząca za rękę chłopca. "Patrz, aniołki trzepia poduszki" - mówi do dziecka. Nie poprawiam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz